czwartek, 22 stycznia 2015

Wszystko domowe- szpitalik, poród i kino

Marudząc o bloga myślałam sobie o formie pamiętnika i złapaniu w jednym miejscu tych wszystkich drobnych radości, które nam codziennie towarzyszą. O nich najczęściej nie pamiętamy w natłoku obowiązków a życie choć trudne jest piękne. Zwłaszcza to okraszone mądrościami domorosłych filozofów:).
Niestety już teraz widzę, że nie powstrzymam się od komentowania szerszej rzeczywistości- postaram się unikać brzydkich wyrazów.
Dzisiaj będę trochę jak mucha, która nie może się zdecydować gdzie usiąść na dłużej.
U nas w domu mały szpitalik, co prawda na razie choruje tylko 40% potomstwa ale daje to straszliwą liczbę czworga rozmarudzonych maluchów. Lejący się katar, bolące uszy i ciekawe odmiany kaszlu sprawiają, ze nie można się nudzić nawet gdyby ktoś się starał. Po odbyciu porannej sesji wydawania medycznych specyfików i wysłuchaniu krytycznych głosów zainteresowanych na temat lubię - nie lubię rozpoczynam akcję:
-Mamo, nie ma chusteczek, mamo on mi przeszkadza, mamo ona nie chce się ze mną bawić...MAMO, MAMO, MAAAMOOOOO!!!!!
I to jest ten czas kiedy jak nigdy mam ochotę na pobyt w jakimś klasztorze kontemplacyjnym albo na oddziale zamkniętym. Do tego drugiego znacznie mi bliżej. Pół biedy jak mam mnóstwo czasu i siadam z nimi do jakiejś gry albo zaczynamy czytać na głos. Gorzej kiedy muszę zająć się praniem lub skarpetkami.
Nawet propozycja oglądnięcia bajki budzi uśpione potwory, bo jedni chcą piratów, inni Clifforda a jeszcze inni " Lew, Czarownica i stara szafa".
Po wielu trudach i znojach, przekupstwach i dyskusjach udaje się zapanować nad tą normalnie zgodną ferajną. Te drobnoustroje ostatnio są naprawdę bardzo ZJADLIWE. Mniej więcej o 10 rano tęsknię już do późnego wieczora i spokoju. Ostatnio czyli dzisiaj rano, wymyśliłam, że nikt tak jak matki nie potrzebuje cnoty męstwa. Pewno przesadzam.
Domowy szpitalik pewno jeszcze wróci, zwłaszcza, że pojawiły się jakieś szczątki zimy, które dzieciaki obserwują z tęsknotą zza zamkniętego okna.
Po tygodniu mniej więcej odreagowałam straszliwą mobilizację organizmu w związku z porodem domowym, przy którym towarzyszyłam. Urodził się mały Antoś i jak zwykle jest to cud. Tym razem niestety nie byłam obecna do końca, bo ze względu na nieprawidłowe tętno w końcówce rodzice malucha pojechali do szpitala. Na szczęście były to najprawdopodobniej jakieś chwilowe zmiany spowodowane obniżaniem się główki, może gdzieś przyciśnięta pępowinka. Antoś urodził się po trzech skurczach na sali porodowej, już bardzo mu się śpieszyło. Zawsze jestem pod wrażeniem uczestnicząc w tym wielkim wydarzeniu, jakby od drugiej strony, oceanu miłości i kobiecości ujawniającego się przy porodzie. Tego jak pięknie mamy wchodzą w to niełatwe zmaganie, w ból. To musi być miłość! Tak było i tym razem. Momentami czułam się niepotrzebna i zakłócająca tę idealną harmonię dwojga rodziców i ich Maluszka śpieszącego na świat. Naprawdę jeśli tylko można to jak najmniej ingerencji przy porodzie. Porody domowe są tym co spowodowało, że zaczęłam myśleć o powrocie do działań naukowych. Po to by zdobyć samodzielność i doświadczenie. Teraz mogę towarzyszyć rodzącym tylko pod kontrolą doświadczonego lekarza.
Co prawda jeszcze wciąż mogę to odkładać na później, bo dzieci choć coraz większe wcale nie zajmują mniej czasu. Ale o tym później.
I jeszcze o kinie domowym. Uwielbiamy rodzinnie filmy wytwórni Pixar. Teraz nadchodzi nowy pt." W głowie się nie mieści". (Zwiastun do obejrzenia na youtubie). Niestety wszyscy znają już trailer na pamięć, a dla mojego męża od niedawna jestem Conchita. Boję się, że będzie tak z poprzednimi filmami. Pamiętam Meridę Waleczną- a raczej jej początek, bo według moich domowników film ograniczał się do przyjazdu lordów, uczty i rozróby na niej. No ewentualnie jeszcze zjazd z wieży na szkockich spódniczkach w stroju będącym odwrotnością topless. I tak z pozostałymi tytułami.  Wyobraźcie sobie niespełna dwuletnią blondwłosą kruszynkę, która woła " loldów, loldów, cie loldów". A chodzi jej ni mniej ni więcej tylko o bitwę ławkami i podgryzanie podczas uczty. I jak tu wychowywać zwiewną i wrażliwą nimfę. W najlepszym wypadku zapowiada się na Jagienkę.
Jako ilustrację mam zdjęcie naszego najmłodszego, ale muszę odkryć mechanizm przenoszenia zdjęć z telefonu na komputer czyli poczekać aż ktoś starszy wróci ze szkoły. Pewnie wysłucham pogadanki na temat mojego braku nowoczesności, ale trudno.

3 komentarze:

  1. Antoś pozdrawia chyba, bo coś tam popiskuje na kanapie, gdy to czytam :)
    A czwórki chorych maluchów na raz sobie nie wyobrażam.
    Anita ma dość po drugim dniu gorączkującej Z. (no, wiadomo że noworodek "nie pomaga" ;) ). I najgorsze jest właśnie chyba to "lubię-nie lubię", bo wybredna się zrobiła jedzeniowo...

    OdpowiedzUsuń
  2. cudo :* czekam na nastepne opowiesci!

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam malego Antosia. ;) nie doswiadczylam porodu domowego ale dosiwadczylam czwprki chorych dzieci.... Hm... Wydarzenie dosc intrygujace;)

    OdpowiedzUsuń