niedziela, 31 stycznia 2016

Zdradzam męża

Niestety, oj niestety. I to już kolejny raz w ciągu naszego małżeństwa.
Nie mogę powiedzieć,że się do tego przyzwyczaił, albo że nie robi to na nim wrażenia. Na szczęście nadal marudzi, że mam się zajmować tylko nim, że mam tamtego porzucić i czyni próby usunięcia z naszego małżeńskiego łoża uzurpatora:).
Mowa o Samuelu Vimesie, komendancie Straży Nocnej w Anth-Morpork czyli postaci stworzonej przez Pratchetta. Nie wiem co Sam Vimes ma w sobie, ale nie ja jedna ulegam jego czarowi. Teraz jest mój. Przeczytałam pozycję numer 8 z wyzwania ( czyli na razie jestem do przodu) "Na glinianych nogach" i zapragnęłam przypomnieć sobie wszystkie części Świata Dysku o straży nocnej. No i wsiąkłam. Rozważam nawet wyprowadzenia się z sypialni, bo światło w nocy i książka pod plecami przeszkadzają mojemu ślubnemu zazdrośnikowi. Co prawda miło wiedzieć, że Mu zależy...Tamten niestety też zajęty ;-)
Asia patrząc na starsze rodzeństwo rozpoczęła naukę pisania literek dokładając komentarze typu:
-Tak, tak wiem e powinno być takie bardziej kólkaste- w tłumaczeniu okrągłe :)
Dziewczyny szaleją z fryzurami, a ja nadal nie umiem zrobić nawet zwykłego dobieranego. Tu się przyznam, że w życiu nie bawiłam się lalkami. I takie są skutki:)
 To ruchliwa Apsiula:)
Z zabaw znanych w moim dzieciństwie pojawiła się u nas w domu "baza" czyli robienie domków,namiotów, kryjówek z koców i mebli. Sobotę dzieci spędziły bardzo pracowicie na przemeblowywaniu wnętrz.

To wnętrze bazy:)))
I jeszcze uchwycone w locie. Na pamiątkę i ku przypomnieniu gdzie podziewają się wszystkie pieniądze, które pracowicie zarabia mój Ukochany. To przegryzka Jasia. Przekąseczka...


Moje zdumienie budzi tylko fakt, że bułki posmarował masłem i pokroił wędlinę oraz ser. Panowie zazwyczaj nie robią sobie tyle kłopotu i chwytają chleb w całości, tak samo kiełbasę czy gomułkę sera:))) Warzywka są zbędne albo zjadane w drodze między blatem kuchennym a stołem.
Tu od razu wstręt czytelniczy. U nas przy stole niestety się czyta, zazwyczaj. Wyjątkiem jest niedzielne śniadanie i inne uroczyste posiłki. Ostatnio dzieci uwielbiają przy posiłkach oglądać zdjęcia z albumów o Gdańsku.Tu właśnie widać fragment takiego albumu przygotowanego do smakowania wraz z posiłkiem. To zdjęcia bardzo stare, a w większości robione przez ojca i syna Kosycarzów, którzy skrupulatnie uwieczniają gdańską historię od końca II wojny światowej. Mnóstwo frajdy sprawia odnajdywanie znanych miejsc, porównywanie jak wyglądały kiedyś. A scenki rodzajowe przy saturatorze czy trzepaku to gotowy wstęp do różnych opowieści. Józek dzisiaj poszedł spać z jednym z takich albumów, na dobranoc zdążył zadać podchwytliwe pytanie:
-Czemu te zdjęcia są tylko czarne i białe? Nie było wtedy kolorów?
-Kiedyś nie umiano robić kolorowych zdjęć i inne były aparaty.
-Ale nie było kolorów?
-?
I dopiero starsza siostra wyjaśniła:
-Kolory były, tylko nie ma na zdjęciach.
Józinek po prostu myślał, ze dawniej wszystko było czarne i białe tylko:) Widzę, ze jutro możemy się zająć historią fotografii.
Nie zostało to udokumentowane, choć Marta bardzo chciała.  Taka mała sesja zdjęciowa na temat rozrywek matek wielodzietnych:)))
Wczoraj wieczorem , po 21 przyjechała do mnie przyjaciółka. Przywiozła moje dzieci i swoje żelazko. W eleganckim stroju, bo była na Euchrystii w swojej wspólnocie. Moje dzieciaki z niedowierzaniem patrzyły jak wyjmuje sprzęt domowy, rozkłada kocyk na stole obok mojej deski do prasowania i rusza mi na ratunek. Umówiłyśmy się na pogaduchy, zapytałam czy nie będzie jej przeszkadzać, że powalczę z górą "do prasowania" a ona wzięła i ruszyła z pomocą. Do 23.30 wszystko było poprasowane, a omówiłyśmy aspekty życia od robaków po egzorcyzmy, dużo czasu poświęcając wychowywaniu dzieci. To był cudny wieczór.

czwartek, 28 stycznia 2016

Tajne sprawki

Jak się tak gada i gada z dziećmi to wychodzą na jaw różne sekrety:) Najczęściej te dawne, po których przecieramy oczy i zastanawiamy się jak oni wpadli na coś takiego...Na szczęście nasze dzieci zachowują pewne miłosierdzie wobec nas i na razie możemy się śmiać z ich wybryków. Albo faktycznie mają nie najgorzej poukładane w głowach (chciałabym), albo są tak przebiegli, że straszliwe postępki potrafią dobrze ukryć. Czasami się zastanawiam.
A oto co wczoraj ujrzało światło dzienne.
Zaczęło się od rozmowy o panu Noblu, jego fundacji, kategoriach w jakich jest przyznawana nagroda. Oczywiście z lekkim podtekstem politycznym. A Marysia zaczęła wspominać z wyrzutem patrząc na starszych braci:
-Wy mi kiedyś powiedzieliście, że dziadek dostał nagrodę Nobla.-ja tez jako żywo usłyszałam o tym po raz pierwszy, ale najlepsze było jeszcze przede mną.
-Pokojową!!! I mówiliście, że dlatego nie mieszka w willi, bo dostał pokojową!
Tu nastąpił moment, w którym braciszkowie turlali się po podłodze, a my z Ukochanym usiłowaliśmy przyswoić słowa córki. Każde słowo osobno było zrozumiałe, ale razem nie chciały spiąć się w sensowną całość.
Jak oni to wymyślili, zwłaszcza, że Mary Lou nie jest od nich dużo młodsza czyli jak była mała to oni również:). To chyba kwestia zaufania do starszego rodzeństwa. Muszę pilnować co opowiadają Asi i Piotrkowi...
Dzisiaj będzie post z odsyłaczami :)))
Po pierwsze wczoraj była rocznica wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz. I na stronie wp.pl znalazł się artykuł o położnej, Słudze Bożej Stanisławie Leszczyńskiej. Mam wrażenie, że już o niej pisałam. Odbierała porody w strasznych warunkach, nie pozwalając na zabicie żadnego dziecka. Ryzykowała życiem. Pomimo braku wszystkiego, brudu, chorób nie zmarła jej żadna kobieta i wszystkie dzieci mogły się urodzić. Wiele z nich niestety zmarło, ale mamy mogły je przytulić, powalczyć o ich życie, dostały szansę.
Kiedy zdarza mi się być przy porodzie domowym zawsze proszę Stanisławę  o pomoc, rozeznanie. Pamiętam jeden poród, błyskawiczny, gdy wbiegłam właściwie w momencie rodzenia się główki. Na szyi pępowina, mama stoi a mi brakuje ręki, by tę pępowinkę zsunąć. Żarliwie prosiłam niebieską położną o pomoc i za chwilę trzymałam w rękach małego facecika, który jako żywo pępowiny na szyi nie miał. Można
 to różnie tłumaczyć, ja mam głębokie przekonanie, że otrzymałam pomoc z góry.
tutaj  artykuł o niej. Polecam!

Skoro jesteśmy w tematach położniczych to jestem w trakcie załatwiania. Papierologii stosowanej itd. Oczywiście w związku ze szkołą rodzenia. Dzisiaj ciąg dalszy i mam ( króciutkie co prawda) chwile, w których pojawia się pytanie:
-Na co Ci to było?- ale tak po cichu pytam siebie.

Nasz 9-cio osobowy Transporter, w wieku lat 20 został skazany na emeryturę. Zaprzyjaźniony mechanik rzucił do mojego męża:
-Kup ty sobie inny samochód!
Ja tak czułam. Co prawda wykonanie polecenia jeszcze potrwa:)))

Wczoraj wieczorem został ogłoszony rodzinny konkurs na logo szkoły rodzenia. Wszyscy ruszyli do poważnej działalności twórczej, a specjaliści od razu postanowili  zrobić to przy pomocy czegoś tam na komputerze. Wynikami się pochwalę.
I na koniec kolejny odsyłacz, szczególnie dla wielbicieli Różowej Pantery. Czyli np. dla mnie.
 TUTAJ



wtorek, 26 stycznia 2016

Stypa w Warszawie

Nie wiem, do którego miejsca uda mi się napisać dzisiejszy post. Za chwilę muszę zbierać towarzystwo do gdyńskiego akwarium  na specjalną lekcję o Bałtyku.
Najpierw o książkach.
Mam za sobą numer 6 czyli "Bajki,które zdarzyły się naprawdę" Anny Moczulskiej. Książka świetna, czyta się jednym tchem mając przy tym miłą świadomość pogłębiania wiedzy historycznej. Czasami zaskakująca i potwierdzająca tezę, że historie prawdziwe są często bardziej nieprawdopodobne niż te wymyślone. Jedyne zastrzeżenie to takie, że po przeczytaniu ostatniej strony pozostaje niedosyt.
Numer 7 to książka,która na mojej liście nie była, ale skoro trafiła mi do rąk to przeczytam. Intryguje już tytułem:" Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z obierek ziemniaczanych". Jeśli ktoś ma ochotę na niegłupią kobiecą literaturę, która poprawi mu humor to bardzo polecam. Można się pośmiać, popłakać i oczywiście zaraz chce się pojechać w opisywane rejony, ale tego już nie zdradzę :)
Czeka na mnie stosik:
I nie mogąc się zdecydować zaczęłam czytać równocześnie:
Cień wiatru- nie wiem czy to się liczy do wyzwania, bo już kiedyś czytałam
Na glinianych nogach- oczywiście Pratchett jest najbardziej zaawansowany, bo najbardziej mnie wciąga
i Oczami Jezusa, która to rzecz nie nadaje się do szybkiego czytania czyli stanowić będzie tło przez długi czas. To książka z tych, które trzeba przemyśleć i przemodlić.
No i muszę wychodzić.
Przyczołgałam się z powrotem :) Jestem po oglądaniu ryb dużych i małych, sprawdzaniu jak się rozmnaża rekiny, wyjaśnieniach, że tak ten duży wąż (anakonda zielona) patrzy na Ciebie jak na śniadanko, tak połknąłby Cię w całości, a ten żółw na pewno jest starszy od nas razem wziętych i milionie podobnych odpowiedzi, milionie pytań, na które nie odpowiedziałam i ponad godzinnym miotaniu się między akwariami.W przerwach zazdrościłam sowom umiejętności obracania głowy prawie dookoła.
Za chwilę kolejny akt czyli odwiezienie Józia i Hani na dżudo, Zosi na brodway jazz a Asia i Piti mają trafić na zumbę. Potem już tylko położyć ich spać i  możemy z Ukochanym wyjść na spotkanie do wspólnoty. A potem, koło północy, po odbyciu wielu rozmów z tymi dorosłymi będzie można się polenić.
Ale miałam wrócić do weekendu. W sobotę, przed 19 trafiliśmy do stolicy, na stypę po reformie MENu. Tuż przed wyjazdem, a także w trakcie kilka razy wracałam już do domu. Serce rozdzierał mi Piotruś, który wołał:
-Mama nie papa!
Bardzo mądrze jakiś czas po wyruszeniu zadzwoniłam do domu i dowiedziałam się, że moje najmłodsze dziecko stoi przy oknie tarasowym i co przejedzie samochód pyta:
-Mama?
Gdyby nie to, że obiecaliśmy do Warszawy dowieźć również znajomych to stolica nie oglądałaby mojego szlachetnego oblicza. I na nic rozumne tłumaczenia mego Ukochanego, że Piotruś ma dobrą opiekę, nic mu sie nie dzieje ani nie stanie jeśli mama na dobę wyjedzie. A mi podobno się przyda. Ale jakoś mnie nie przekonał. Przynajmniej nie do końca.
Na imprezie od razu właściwie zaczęłam gadać z dziewczyną z telefonu wsparcia dla rodziców zagrożonych odebraniem dzieci. Mam jej telefon, jakby co to mam udostępniać.
Opowiadała, że psychicznie coraz gorzej znosi te telefony, których jest coraz więcej i coraz błahsze powody zagrożenia rodziny. Jakie? Ano np. dwulatek chodzi jeszcze ze smoczkiem.
Tu mogłam dorzucić i swój wstrząs. Na pewno sporo z Was pamięta rodzinę, o której pisałam przed świętami. Tam, gdzie tata zmarł a mama była tuż przed urodzeniem 12 dziecka. Otóż jak się dowiedziałam jakieś trzy tygodnie po pogrzebie pojawiła się u niej opieka społeczna i zaproponowała pomoc. Jaką? Ano zabranie najmłodszych dzieci do Domu Dziecka. Właściwie to płakać się chce. Jak ci urzędnicy się czuli jako ludzie przychodząc do rodziny dotkniętej tragedią i proponując coś takiego? A może przysłali jakieś roboty?
Ale miało być radośnie. Mój Ukochany, po wielu trudach i znojach zatańczył ze mną:) Wiem, że było to bohaterstwo z jego strony, bo nie znosi, nie cierpi itd. Przeżył.
Po różnych pogaduchach udaliśmy się na dalsze gadanie do miejsca noclegowego czyli Dużego Brązowego Domu. Co sobie przypomnę stół w kuchni i atmosferę tego domu to znowu robi mi się ciepło na sercu. Nawet mniej myślałam o Piotrusiu i już byłam gotowa przyznać rację mężowi. Poszliśmy spać po drugiej a wstaliśmy po piątej. Tu wielkie okrzyki podziwu dla pana domu, który wstał dzielnie, by nas odprowadzić i wypuścić z posesji.
Musieliśmy wracać tak wcześnie, bo w domu czekała jubilatka. Marynia kończyła lat 14.
No i wróciłam do codzienności, po wyjeździe w wielki świat. Niestety nie mogę dodać, że pełna nowych sił, bo raczej wykończona intensywnym weekendem i niedospaniem:) Geriatria.
Trzeba przyznać, że mnóstwo nowych pomysłów i chęci do działania mi przybyło.
W najbliższym czasie MUSZĘ skonkretyzować program szkoły rodzenia i ująć to w ramy czasowe. Dogadać się ze specjalistami, którzy mają gościnnie  występować.
Postanowiłam również zorganizować dla dzieci z ED zabawę czytelniczą z głośnym czytaniem i zadaniami do rozwiązywania, tak by mogły współpracować w grupach.
I poszerzyć obszar naszych wycieczek, wszak zbliża się wiosna:)))
Pozostaje również wyzwanie zwane życie codzienne. Wraz z przyległościami.
Józio właśnie obraził się na starszą siostrę, która zaproponowała mu zupę ogórkową w różowej miseczce. To naprawdę przegięcie, jak ona mogła....


Hania powtarzała słówka na angielski. Szczególnie rozwalił mnie tysiąc zapisany fonetycznie:))))



czwartek, 21 stycznia 2016

Ludzie co się dzieje?!

Mam moment zanim tabun załomocze na schodach i radośnie obwieści : jeść!
Za oknem pięknie sypie śnieg i tylko ja się pytam dlaczego akurat wtedy kiedy, mamy jechać do stolicy? Do tej pory drogi były czarne? Były! To nie mogły być dłużej? Ale marudzę...

Wczoraj byłam w naszym Urzędzie Wojewódzkim na konsultacjach społecznych w związku z programem 500plus. I jeszcze trwam w szoku. Z jednej strony bardzo dobrze, że coś drgnęło w sprawie rodzin. Sytuacja demograficzna Polski, jak już się pewno powtarzam, jest tragiczna. Nie tylko w porównaniu ze światem, ale i z Europą, i tą wschodnią , i zachodnią. Mam też silne wrażenie, że takie rodziny jak moja zostaną wsparte tak przy okazji, bo myśmy już pracę wykonali a chodzi głównie o te dzieci, które mają się urodzić :) Nic to, nie o zaszczyty chodzi ;-)
Pozytywne,z mojego punktu widzenia było na pewno to, że nie pojawia się pytanie: czy wprowadzać?
Natomiast, jeśli chodzi o sformułowanie: "pierwsze dziecko" to jest to najstarsze dziecko przed 18-tką.
Najgorsze jednak było co innego. Jako, że obsługiwać mają ten program urzędnicy z ośrodków pomocy społecznej było ich dużo na sali. I znalazłam się w innym wymiarze. Dla tych urzędników (nie obwiniam ich, z tym się stykają na co dzień) nie ma normalnych rodzin. Wszędzie libacje, nieodpowiedzialność, oszustwo i złodziejstwo. Nie dawać ludziom pieniędzy do ręki, głębsze zanurzenie w wykluczeniu społecznym, trzeba będzie sprawdzać itd. Bo jest niestety podpunkt, chyba 8, ustawy mówiący o niewłaściwym wykorzystaniu środków. Kto będzie decydował co jest właściwe? Teraz rozumiem dlaczego Związek 3+ i Elbanowscy chcieli oddzielenia tego programu od zasiłków socjalnych. Wyszłam wstrząśnięta,dźwigając brzemię patologii, dookoła siebie widząc patologię i podejrzewając wszystkich wokół o niecne uczynki. Ludzie co się dzieje?! Ja nie chcę!
Każdy dostał kartkę, by spisać swoje uwagi, które pan wiceminister zabiera do Warszawy. Starczyło mi sił tylko na to, by napisać dużymi literami:

WIĘKSZOŚĆ POLSKICH RODZIN TO NIE PATOLOGIA!

Chyba więcej nie napiszę, bo jeszcze się nie otrząsnęłam. Pozdrawiam z patologicznej rodziny, na patologicznym blogu całą resztę patologii ;-)


niedziela, 17 stycznia 2016

Codzienność

Zorientowałam się właśnie, że w czwartek minął rok od napisania pierwszej notki na tymże blogu.
To dla wszystkich Czytelników :)
Przez ten rok zapisywania wydarzeń z naszej codzienności nieco uzależniłam się od bloga :)
Z drugiej strony kilkakrotnie pojawiało się w mej głowie pytanie: czy to ma jakikolwiek sens? Takie zwyczajne życie, nic mądrego i ciekawego. Pojawiło się jednak kilka komentarzy i maili, które spowodowały, że nie przeszłam na pisanie offline.
Teraz też czasami myślę, że może trzeba skończyć z tym mądrzeniem się i ekshibicjonizmem;-) Ale to trudne, bo człowiek się przyzwyczaja, rano sięga po laptopa i sprawdza ja daleko sięga jego sława, ile ma komentarzy...Oczywiście ten  teoretyczny człowiek :)))
Z wrażenia nie wiem co mam pisać. Pustka w głowie jak nigdy. Zawsze tam się kłębi za dużo, a tym razem...
To może przejdę na bezpieczny temat czyli książki.
Mam pewne przemyślenia, które podniosły mi lekko włos na głowie.
W młodości, nie tak bardzo odległej czytało się Stendhala, Balzaca, Dostojewskiego, Tołstoja, Zafona, całą trylogię Tolkiena w dwa dni, Whartona czy " Króla szczurów" łykało się w drodze do szkoły, tudzież na niektórych lekcjach. A teraz? Teraz trzeba mieć "warunki" , nie czyta się po kolei, alfabetycznie tylko wybiera, grymasi, przebiera. I co najgorsze, aż nie wiem czy się przyznawać, loty intelektualne nieco obniżone. Szczytem dobrego smaku staje się Jane Austen, Chmielewska czy Agatha Christie. Choć nadal naj, najkochańsi pozostają Tołstoj i Prus. Tylko jakby niektóre postacie wnerwiają nieco bardziej. Aż chciałoby się jedną z drugą przełożyć przez kolano, albo dać jej trochę prawdziwej roboty. Piszę tu o Madzi z "Emancypantek"  i o Annie Kareninie. Też mi heroina. To już wolę niedojrzałą Scarlett O'Harę.
Ale " Wojna i pokój", ah! Mogę Tołstojowi wybaczyć to jak szpetnie odmalował kobietę w "Annie Kareninie".
Z książek czytanych w ciągu ostatnich lat największe wrażenie zrobiła na mnie "Chata " Younga. Dostałam tę książkę od przyjaciółki, która bardzo mnie zachęcała do przeczytania. Trochę mnie wprowadziła. A ja odłożyłam książkę na półkę myśląc, że nigdy jej nie przeczytam. Na usprawiedliwienie dodam, że byłam w ciąży i nie dla mnie opowieści o porwaniach dzieci, o ich zabójstwach i rozpaczy rodziców. W końcu jednak po nią sięgnęłam. Obgryzając paznokcie i tłumiąc szloch towarzyszyłam rodzicom, szczególnie ojcu w poszukiwaniach córki. Zaskakujące zakończenie, po ludzku tragiczne a jednak tak piękne, niosące nadzieję i spokój powoduje, że ta książka jest w moim sercu, chce się do niej wracać.
Natomiast jak najgorsze wrażenie uczyniła na mnie książka, na którą długo czekałam i polowałam. Jeden z nielicznych jeśli nie jedyny przykład tego, że książka może być gorsza niż film.To "Smażone, zielone pomidory". Film narobił mi  takiego apetytu... A książka? Kiepściutka.
Zazwyczaj jest inaczej.
W ramach wyzwania przeczytałam w tym tygodniu dwie pozycje.
Numer 4 czyli "Tajemnica domu Helclów" Maryli Szymiczkowej ( to pseudonim jaki przybrał Jacek Dehnel z partnerem). Akcja toczy się w roku 1893, w Krakowie. Jestem zachwycona. Intrygą kryminalną, opisami życia codziennego, przemyśleniami głównej bohaterki co do której nadal nie mogę się zdecydować czy ją lubię czy też nie. Bo sympatyczna to ona nie jest :))) Polecam!!!
Numer 5 to "Rzeki Londynu" Aaronovitcha, na które się nabrałam. Znalazły się wśród moich ulubionych kryminałów, gdzie wątek zbrodni nie jest najważniejszy. No i czyta się faktycznie łatwo, niby przyjemnie, początek niezły. Londyn, zbrodnia, ciało bez głowy i pojawiający się duch, by co nieco podpowiedzieć młodemu posterunkowemu. Dalej już tylko gorzej. Kuszące boginie rzek ( tu opisy zjawisk fizjologicznych męskiego organizmu), czary i wilkołaki albo co. Nie przekonała mnie ta książka, stracony czas.

Dzieciaki śmigają na sankach i utrwaliła się w nich wroga postawa wobec piaskarki przejeżdżającej raz dziennie pod naszymi oknami. Pisałam już, że najlepsza górka na osiedlu jest pod naszymi oknami. A jako, że to koniec ślepej uliczki to jest to równocześnie jezdnia., która swoje prawa ma. Nasze dzieci i nie tylko są strasznie zbuntowane na niszczycielskie działanie służb drogowych. Jak widać istnieje grupa obywateli, która  byłaby zadowolona z niewydolności wyżej wymienionych służb :) Padały już różne propozycje, ale wszystko przebił Józio, który pojawił się rozgoryczony w drzwiach:
-Mamo czy mogę tego pana stuknąć młotkiem?
Serce mi zamarło na tak krwiożercze pragnienia mojego synka. Długie tłumaczenia dlaczego byłoby to niewłaściwe nie bardzo do niego dotarły, tak jak i tłumaczenie dlaczego ważne jest, by samochody mogły wjechać pod górę.
-Tata umie wjechać po śliskim.
No tak zapomniałam, tata wszystko umie i w związku z tym poprzeczka jest ustawiona wysoko. Mama już o tym wie, tylko sąsiedzi chyba nie są świadomi.
Piotruś z dnia na dzień mówi coraz więcej i buduje coraz wymyślniejsze wypowiedzi. Jutro są 20 urodziny Stasia. Laurki przygotowane z różnymi wielbiącymi najstarszego brata tekstami np. Megastachu a pod tym czołg :)))
Jutro też mam spotkanie w sprawie pracy. Termin rozpoczęcia działalności przesunął się na marzec z powodu niezakończonych prac budowlanych.
A w następną sobotę będziemy z Ukochanym w Warszawie. Sami. Na stypie po reformie. Kto zgadnie jakiej?
Jak na pustkę w głowie całkiem nieźle mi poszło...



poniedziałek, 11 stycznia 2016

Nocne życie

Miałam już iść spać, bo po nocach kończonych koło drugiej następnego dnia jakoś brak mi kondycji. Tylko, że nosi mnie, żeby spisać co mam do napisania. Inaczej znowu będzie tydzień przerwy. Do tego czeka pranie, do złożenia, wyprasowania i do powieszenia. Z powodów naukowych moje potomstwo udziela się w domu minimalnie, no cóż egzaminy... A młodsi nie udzielają się z powodu śniegu. Dziś w końcu można było trochę pozjeżdżać na sankach. Spędzili tam długie chwile. Tylko na początku były powroty co 30 sekund ze zwyczajowym:
-A on na mnie skacze!
-Ona nie chce się dzielić!
-Na tych nowych sankach nie da się zjeżdżać!
-Oni się ze mną nie bawią.
Najlepsza górka do zjeżdżania na naszym osiedlu jest właśnie koło naszego domu więc daleko nie mieli. Dopiero groźba, że zaraz wrócą do domu poskutkowała i zapanowała harmonia w stadzie :)
Muzyka na samym wstępie właśnie tak mi się kojarzy. Tekla Bądarzewska-Baranowska była matką wielodzietną z XIX wieku i pomiędzy domowymi obowiązkami i wychowywaniem dzieci ( a robiła to sama) pisała utwory muzyczne, dzięki którym jest bardzo znana na świecie a szczególnie w Japonii i Stanach. Dała radę? Dała. A nie miała pralki automatycznej... Muszę przyznać, że wcześniej nigdy o niej nie słyszałam i nie miałam pojęcia, że jej utwór "Modlitwa dziewicy" jest równie popularny co " Dla Elizy". Przeczytałam o niej na blogu, na który trafiłam czytając co czytają ci, których czytają ci, których ja czytam :)))) Proste? Blog nosi nazwę Kobiety i Historia a jego autorka napisała książkę " Bajki, które zdarzyły się naprawdę". Książka wylądowała na mojej liście i oblizuję się ze smakiem czekając na lekturę.
A na razie pani Tekla zmotywowała mnie do tego, bym nie rozczulała się nad sobą w kwestii prania.

Już wcześniej miałam wspomnieć o pewnej grze. Niedługo ją nabędziemy na własność. Na razie nasze nastolatki i dorośli też spędzili nad nią noc poprzedzającą Sylwestra, noc sylwestrową i Nowy Rok. Przywiózł ją jeden z gości:) Gra nazywa się Talizman.Magia i miecz.

I na pewno jest w niej pewna magia. Od czasu zetknięcia z nią słychać w naszym domu jęki:
-Kupimy ją? Dooobrze?

Natomiast z młodszymi zapoznajemy się z Detektywem Pozytywką Grzegorza Kasdepke.
Taka właśnie pozycja trafiła pod nasz dach za sprawą mojej serdecznej koleżanki, która mi ją podsunęła po własnych dzieciach. To moje pierwsze spotkanie z tym detektywem. Każde opowiadanie niesie zagadki, które na szczęście ( jeśli nie wiemy) są rozwiązane z tyłu książki. Teksty są krótkie, zajmujące i prowokujące w niektórych wypadkach do doświadczeń. My dzisiaj mamy za oknem słoik z wodą, by sprawdzić czy lód faktycznie może być złoczyńcą niszczącym szklane naczynia :) Tylko cena jest lekko porażająca, bo prawie 50 złotych.
Ostatnio zarysowała się w ogóle niepokojąca tendencja. Tym poczytaj detektywa, te żebrzą o Anię a najmłodsi o bajeczki. Może się sklonuję?

Piotruś jest w przededniu nauki nocnikowania. Tylko tak mi się nie chce. No leń absolutny.
Nasz beniaminek powolutku dobija do wieku 2,5 lat. To o dzieciach w tym wieku kiedyś jakiś ojciec napisał:
" Zamienię dwulatka na psa. Może być wściekły".
Piter jest na szczęście łagodnego charakteru a i tak potrafi nieźle nabroić. Jest przy tym niesamowicie słodki. Zawsze najpierw analizuje sytuację i ocenia. Dzięki temu popełnia o wiele mniej gaf od swojego starszego brata Józia, który rzuca się we wszystko a myśli potem. I zawsze szczerze żałuje. Piotruś dużo mówi, ale ma swoje priorytety.
-Moja mama, ko-ko- Znaczy kocham mamę.
Ale już :
- KOPALA!- Nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o koparę i on to naprawdę tak mówi dużymi literami :)
Tu muszę wspomnieć o pewnym zwyczaju naszego najmłodszego, bo może niedługo zniknie w pomroce dziejów zapomniany. Otóż uparcie na Jacka mówi Adam. Ale zapytany :
-Gdzie jest Jacek?- bez żadnych wątpliwości wskazuje właściwego brata.
-Kto to?
-Adam!
I gadaj tu z takim...

Dzieci bardzo rozwijają :) Oprócz różnych książek podtykają też różną muzykę. Tylko czasami z komentarzami typu:
-To nie dla mamy...nie spodoba się jej.- A ja mam wrażenie, że w tej chwili zawahania jest " bo jest za stara". Pewno mają rację, bo mi tak jak w "Rejsie" podoba się głównie to co już znam :) Ale czasami...

O na przykład:
Tak właśnie stało się z PENTATONIX.

niedziela, 10 stycznia 2016

Czytanie

Pogoda naprawdę za punkt honoru wzięła sobie skierowanie nas ku zajęciom twórczym i tfurczym.
Z młodszymi dziećmi byliśmy dziś na Jasełkach wystawianych u nas w parafii i odkryłam co to znaczy ukraść show. W akcji oczywiście niezastąpiona Asia. Zaczęła obchodzić dookoła scenę ciągnąc za sobą Piotrusia i komentując głośno wszystko. Następnie usiłowała dołączyć do pląsających aktorów i pomimo, że próba była nieudana wróciła do nas z okrzykiem:
-Mamo, mamo widziałaś jak tańczyliśmy?!
Chyba się przyzwyczajam, bo przyjęłam to ze stoickim spokojem i nie usiłowałam się zapaść pod ziemię.

Ja również postanowiłam być twórcza i oprócz rozmyślań ( twórczych), jak tu zorganizować z naszą bandą wyjazd na Camino ( nasze marzenie), zaczęłam czynić spis książek do przeczytania. Camino przewija się w moich pomysłach już kilka lat. Nawet po dogłębnych studiach ustaliłam, że z dziećmi pójdziemy trasą angielską, niepełną- do Santiago zaledwie siedemdziesiąt kilka kilometrów, ale  za to łagodną i wózkową. Mija kilka lat, kończy się czas wózka w naszej rodzinie, ale pojawiają się kolejne przeszkody. Droga lądowa staje się jakby trudniejsza a samoloty dla takiej ekipy nadal mało dostępne. Ukochany się śmieje, słusznie zapewne, że jeszcze kilka lat cierpliwości i będziemy mogli iść sami. Ale to chyba nie to samo.

Wracając do czytania.
Postanowiłam wziąć udział w wyzwaniu "Przeczytam 52 książki w 2016". No i zaczęłam robić spis.
Przy okazji przypomniałam sobie jak trafiłam na moich ulubionych autorów.
I Pratchetta, i Pilipiuka przyniosła do domu Marta. A że było to w czasach kiedy jeszcze czytałam to co moje dziecko (taka lekka kontrola) wsiąkłam. O obu muszę napisać kiedyś osobno, bo hołd im się należy:)))
W zeszłym roku natomiast, przez przypadek szwendając się po internetach, trafiłam na dwie młode, polskie autorki. Lekturę ich dzieł przypłaciłam zalewem żółci, sinieniem i jeszcze innymi niezbyt twarzowymi barwami. Jak mając lat tak niewiele można tak pisać i tyle? Jak ja ich nie lubię, ale za to czytać będę!
Mówię tu o Oldze Rudnickiej i jej kryminałach, szczególnie "Natalii 5", które urozmaicąły  mi urlop oraz o Marcie Kisiel. Swemu dziecku najstarszemu, które wtedy planowało wyjazd do Wrocławia kupiłam "Nomen omen". Przeczytałam jak za dawnych lat, robiąc wszystko jedną ręką i bez oczu. Trudno było. Zaczęłam też "Dożywocie", ale dokończyłam je dopiero w tym roku czyli ma numer 1.
Drugą tegoroczną pozycją była książka Elbanowskich "Ratujmy maluchy, rodzicielska rewolucja". Pojawiła się pewnego dnia za sprawą listonosza, z przemiłą dedykacją ( a co tam pochwalę się ): Dla najkochańszych Walczaków. Zaczęłam ją podczytywać i wsiąkłam. Tak jakbym gadała sobie po raz kolejny z Karoliną o rzeczywistości polskich szkół, rodzin. Trzeba przyznać, że jednak znałam zaledwie wycinek i to ten łagodniejszy. To numer dwa.
No  i trójka. Emma Kennedy i " Camping story". Tylko, że przez nią zatęskniłam do wakacji i niestety, niestety do pewnego samochodu. Razem z Jasiem,który mnie rozumie w mej tęsknocie do wielkiego,  niezawodnego wozu, dającego efekt "łał". Do LAND ROVERA DEFENDERA. Najlepiej takiego wiekowego, dla konesera. A podobno czytanie książek nie szkodzi...

P.s.Jeśli znacie jakieś pozycje godne polecenia, szczególnie jeśli nie są to rozprawy filozoficzne to proszę o podpowiedzi. Pozdrawiam.

sobota, 9 stycznia 2016

Newton? Jaki Newton?

Dzisiejszy dzień budził wielkie nadzieje wśród licznych członków naszej rodziny,
Niektórzy czekali na śnieżne zaspy, które nieśmiało zapowiadały już wczorajsze niewielkie opady śniegu, inni  na temperatury dodatnie, które teoretycznie pozwoliłyby na odpalenie zafochanego samochodu.
Niestety, nic z tego. Poranek przekreślił wszelkie nadzieje.
Samochód odjechał na lawecie w kierunku warsztatu. Tu powinno pojawić się sporo brzydkich słów, ale skoro aspiruję do miana damy powstrzymam się. Ale ledwo, ledwo :))))
Natomiast młodzież usiłowała działać wbrew  rzeczywistości. Sanki zostały wyciągnięte i wypróbowane. Niestety, niestety, na cienkiej warstewce topniejącego śniegu pomimo wielu wysiłków i dobrej woli uczestników nie dało się jeździć. Dopiero druga próba, po zachodzie słońca dała niewielkie, pozytywne rezultaty.
Wobec przeciwności losu atmosfera w domu była nieco napięta. Przyłożyłam się do tego, łatwo wchodząc w rozważania na temat uwięzienia w domu.
W międzyczasie Marysia ucząc się do egzaminu z biologii robiła wykład z anatomii człowieka dla Asi, która ze szczerym zainteresowaniem wysłuchiwała informacji o tym co dzieje się w jelitach, jak zbudowane są zęby i do czego potrzebna jest woda.
Bardzo w temacie okazała się informacja o nocy biologów na uniwersytecie. Aż szkoda, że nie można uczestniczyć w kilku wydarzeniach naraz. Najbliższy piątek zamierzam spędzić na wydziale biologii, prawdopodobnie biegając między różnymi salami, bo każdy chce iść na  co innego. Ja poszłabym chętnie na wykład " Maść czarownicy". Bardzo przydatna wiedza. Ha!
Pewną nerwowość powodują egzaminy licealisty i gimnazjalistki. Czasami mam wrażenie, że porozumienie z drugim człowiekiem(nauczycielem) jest niemożliwe. Najpierw postawiono nam warunek, że egzaminy mają się odbywać co semestr , wychowawczyni dzwoni zaniepokojona, że jeszcze nie ze wszystkimi jesteśmy umówieni a w tym samym czasie od niektórych słyszymy, że nie mogą przeprowadzić egzaminu. Dopiero na koniec roku. Uh!
Co prawda może się okazać , że w przypadku licealisty nastąpią wielkie zmiany. Sprowokowane przez ED i możliwość rozeznania co się chce w życiu robić i podążania za swoimi zainteresowaniami. Ale to jeszcze zobaczymy.
Popołudnie spędziliśmy na eksperymentach.
Zaczęło się niewinnie, od przyrządzenia masy dla najmłodszych. Przepis znaleziony na stronie zainspirujmalucha. 4 szklanki mąki wymieszać z 0,5 szklanki oleju. Powstaje genialna, mięciutka masa, idealna dla maluchów. Co prawda nasza naczelna artystka przygotowując ją( a robilismy ją po raz pierwszy) nie mogła powstrzymać się od okrzyków:
-Jaka genialna, super! No jaka mięciutka!
Faktycznie ugniatanie jej i macanie sprawia niebywałą przyjemność.
Na to wkroczyła nasza pierworodna i zażyczyła sobie mąki ziemniaczanej. Postanowiła zapoznać rodzeństwo  z cieczą nie-newtonowską. I tu dopiero zaczęła się zabawa. Hit wieczoru! Naprawdę wiele minut trwało obserwowanie zachowania "gluta", który na ściskanie, uderzanie i ogólnie przemoc reagował utwardzaniem, zamianą w ciało stałe. Wystarczyło na moment zostawić go w spokoju, by znów przeciekał między palcami i udawał wodę.





 Na szczęście sprzątanie nie było trudne, bo pod koniec ciecz nie-newtonowska była wszędzie :)))

Prace graficzne (rysunkowe) trwają w najlepsze. Może rozwojowi talentów sprzyja uwięzienie w domu przez pogodę i brak środka lokomocji?
To fragment farmy rysowanej przez Hanię. Wielki obraz ma być sklejony z wielu takich kawałków. Jestem bardzo dumna.
A starsze kobiety w domu też znalazły sobie zajęcie. Tak na fali karnawału wypróbowują fryzury.


Było jeszcze dużo innych wariacji, ale nie wszystkie zostały uwiecznione :)
Tak więc spędzamy czas twórczo, w międzyczasie grając w Dixit.
Wczoraj wieczorem miałam okazję powrócić do mojej ukochanej lektury. Do " Ani  z Zielonego Wzgórza". Moje młodsze córki do tej pory z niechęcią odnosiły się do moich propozycji, by wzięły się za czytanie, tej obowiązkowej wedle mnie lektury. A wczoraj...
Około szóstej wieczorem miały pobiec do pobliskiego sklepu. Zosia z Hanią czynią to chętnie zaopatrzone w latarki i piosenkę: "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej". Wszyscy pewno wiedzą skąd takie skojarzenia:))) Wróciły omawiając intensywnie jakieś sprawy. Postanowiły mnie wtajemniczyć. Pora dnia a co za tym idzie ciemność sprowokowała je do wymyślania straszydeł i widziadeł, które mogły napotkać na 300 metrach dzielących je od sklepu. Ale ile emocji. Już, już się rozkręcały, by powołać do życia większą ilość tych stworów. Wtedy wkroczyłam i zaproponowałam, że im coś przeczytam. Panny rysowały a ja czytałam im rozdział o rozhasanej wyobraźni Ani i jej lękach w związku z Lasem Duchów. Tak jak się spodziewałam nastąpiły prośby o jeszcze i jeszcze. No i na dziś znowu jesteśmy umówione na dalszy ciąg. A potem niech już czytają same. Choć znamienne było pytanie Zochny:
-A jest taki film?- normalnie obrazkowe pokolenie.
I a propos obrazków i filmów.
Znajomi polecili nam film. Francuski. "Jeszcze dalej niż północ". Nie jestem zwolenniczką kina francuskiego, według mnie za dużo tam krzyczą i gestykulują, ale ta komedia ubawiła nas setnie. I  w dodatku jest niegłupia. Gorąco polecam. 
Natomiast z lektur ponownie czytam " Camping story" Emmy Kennedy. Podtytuł brzmi : wakacje, namiot i rodzinne katastrofy. Zatęskniłam za tą książką właśnie po obejrzeniu wyżej wspomnianego filmu. Autorka opisuje ponoć autentyczne coroczne wakacje z rodzicami. Ilość katastrof doprawdy zatrważająca. Przyjemnie się czyta, gdy to nas nie dotyczy i  do wakacji daleko. Jeśli natomiast ktoś ma słabsze nerwy, lub zapragnął by była to lektura na kanikułę to szczerze współczuję. Strach wsiadać do samochodu. Polecam!
Poza tym na maila dostałam propozycję łamanym polskim ( zapewne od arabskiego szejka), by sprzedać swoją nerkę. Co jak zapewniał autor zapewni mi wszelkie bogactwo. O jakie na czasie! To na pewno spisek z tym moim samochodem....


czwartek, 7 stycznia 2016

Emocje

Myśli, które ułożyły mi się w głowie w całkiem fajny wpis są nieco poważniejsze. Zobaczymy co zrobię z nimi chcąc je przelać na "karty". Czy się powstrzymam od dygresji i dykteryjek? O a ile słów znam!
Rozmyślania rozpoczęłam po przeczytaniu kilku tekstów na fb, później zdradzę jakich.
I od razu ta wewnętrzna, dzika istota we mnie zaczęła bulgotać ( określenie Mamy z Dużego Brązowego Domu) : czy oni nic nie rozumieją, jacy idioci....I już , już zaczynała wymykać się spod kontroli. Nie dla niej modlenie się za wrogów, oglądanie sytuacji z wielu stron, zrozumienie tych drugich. Na jej usprawiedliwienie dodam, że to ona również jest gotowa oddać bez kalkulowania wszystko co ma, albo przygarnąć ludzia czy zwierza nie myśląc o tym co dalej.
Przez wiele lat usiłowałam oną ukryć, nie przyznawać się do niej, nie przyznawać się do tego, że moje emocje są silne, istnieją i daleko mi do łagodnej, nie podnoszącej głosu kobietki. Takiej, która na wszystko patrzy jakby z zewnątrz, mądrze ocenia  i nie angażuje się zbytecznie, NIE KŁÓCI SIĘ z mężem. Ukryć jak bardzo przeżywam czyjeś złe słowa, nieakceptację. I już prawie dobrze mi szło, głównie przez to, że przy małych dzieciach nie miałam zbyt wiele czasu na roztkliwianie się nad sobą. Ale jednak nie. To nie byłam ja. Ja mam emocje, jestem emocjonalną osobą.
Powoli akceptowałam tę szalejąca we mnie kobietę, tę drugą. Nie ukrywam, że pomógł mi Ukochany, który twierdził cały czas, że taką mnie kocha. Jak zaakceptowałam to zaczęłam zauważać plusy emocji. I te odruchy serca, o których już wspominałam, ale również to, że u nas nie ma cichych dni, wszystko jest wyjaśniane na bieżąco. Moja emocjonalna strona nie pozwala mi też na udawanie czegokolwiek, choć czasami wygodniej by było:) Zwłaszcza w relacjach z ludźmi.
No i odkrycie, że każdy człowiek ma emocje:) Tylko nie mogą być sterem w życiu. Ja to dużo czasu potrzebuję na dochodzenie do spraw oczywistych:)))
Teraz codziennie mogę wychowywać tę w środku. Łapać za rękę, gdy zbyt szybko się wyrywa. I na przykład zamiast wyrażać się per idiotka o pani burmistrz Kolonii modlić się za nią.
Drugi artykuł dotyka jeszcze większej palety emocji.  Tu podaje link do niego, bo chyba Małgorzata Terlikowska napisała to bardzo spokojnie i bez emocji:) artykuł

A ze spraw codziennych jestem poważnie zaniepokojona naszą panną Joanną. Odbywamy takie rozmowy:
-Asiu to kto według Ciebie jest najważniejszy na świecie?- to po jakiejś akcji typu "wszystko dla mnie"
- Ja!
-A ktoś jeszcze?
-No ja!
I gadaj tu z taką. Ponieważ pomimo 4 i pół roku nadal jest kruszynką po przejściach utarło się tak jakoś, że Zosia i Hania sprzątają po niej, że nie ma żadnych nawet najmniejszych obowiązków. O zgrozo przegapiliśmy moment, kiedy w rodzeństwie utrwaliło się to, że Asia jest malutka i biedna. No i teraz czeka nas ciężka praca. Na wychowanie to ona jest wybitnie odporna:)))
Mróz trzyma i to taki bezśnieżny. Wczoraj było minus 17. To na ile można wyjsć na dwór? Nawet jeśli na pobliskim polu jest rewelacyjne lodowisko i kawały lodu o grubości 20 cm do podziwiania. Pół godziny i towarzystwo wraca do domu, dodatkowo rozmarudzone, że nie ma śniegu. Zwłaszcza, że mają nowe sanki. Jeszcze nie próbowane. Ale usiłowali, na piasku. Jak patrzę na termometr i na samochody, które nie chcą ruszyć to zastanawiam się czy my na pewno musimy mieszkać na północy? A jeszcze przeczytałam artykuł o braku słońca i witaminy D3. Potwierdził to co podejrzewałam, ale o tym następnym razem.
Z tej rozpaczy umówiliśmy się ze znajomymi i naszym ulubionym chorwackim gospodarzem na przyjazd. Tylko to tak daleko, bo po światowych Dniach Młodzieży :)
W związku z niesprzyjającą aurą dzieciaki rozpoczęły produkcję komiksów i obrazków. No i naprawdę utalentowane towarzystwo, ja w życiu nie umiałam tak rysować. Przy tej okazji na jaw wyszło, że kredki też się zużywają a niektóre ( te tańsze) nadaja się do wielu rzeczy ( np. do rozpalania w kominku) ale nie do rysowania. I tu drobny wtręt wielodzietnej rzeczywistości. Udaliśmy się na zakupy z mocnym postanowieniem, że kupimy towarzystwu kredki lepsze, takie którymi miło się rysuje. Po zakupie sześciu kompletów ( tylko jeden 24 kolorowy, reszta zwykła) wyszliśmy lżejsi o 150 i kilka złotych. Patrząc na ich zapał i ilość rysunków, za jakieś 1,5 miesiąca będziemy musieli znowu wydać tyle. Na kredki! Dzięki Bogu, że mogliśmy.
Za chwilę Marta wysiada w Poznaniu. Realizuje swoje marzenie. Bardzo chciała się usamodzielnić i kontynuować naukę na wydziale chemii kosmetycznej. Z Wrocławiem nie wyszło. Nawet trochę się obwiniałam, że nie możemy jej pomóc w płatnościach. Bo dziewczyna pracuje i uczy się na dziennych studiach( nie ma tego kierunku w innym trybie), ale na wynajem jej nie starczy. Pieniądze, pieniądze, głupie pieniądze.
A tu świąteczny prezent. Siostra przyszywanej babci Basi zaoferowała jej mieszkanie w Poznaniu, za darmo. Sama z siebie. Widziała Martę drugi raz w życiu, jej dbałość o ulubioną przyszywaną babcię i stwierdziła, że jest samotna i przydałby się jej ktoś taki ( ma prawie 80 lat). I jest tam wymarzony kierunek. Właśnie pojechała wszystko dogadać i poznać warunki przenosin między uczelniami:). A do Basi chodzić będzie Marysia, która już dawno zazdrościła siostrze. Bo to nobilitacja.

wtorek, 5 stycznia 2016

Nowy rok

Jak wynika z tytułu niniejszego posta, od pierwszych dni stycznia mój umysl jest świeży,wypoczęty i pełen inwencji twórczej:)
Musiałam na chwilę zamilknąć z kilku powodów.
Pierwszy to nawał obowiązków. Samo umawianie moich dzieci na egzaminy i denerwowanie się jak im idzie straszliwie wyczerpuje i zajmuje mnóstwo czasu. A zostają te zwykłe, codzienne. Myślałam, że tylko ja tak mam,ale dziś wyczytałam u Czworokątnej Mamy, że zamyka bloga bo nie ma jak pisać. Smutno mi, podobne myśli miałam i ja.  W moim nicnierobieniu domowym trudno znaleźć szczelinę na to, by spokojnie usiąść i coś napisać. A nawet jak jest taki moment to często kończy się to bezmyślnym wgapianiem w ekran laptopa. Ale jeszcze damy radę:)
Drugi powód to choroba. Po  Eucharystii w Boże Narodzenie wróciłam do domu i już nie wyszłam, aż do Nowego Roku. Złapała mnie grypa zakończona anginą i dawno już nie byłam tak wyłączona z życia jak przez ten świąteczny czas. Mój Ukochany miał urlop, mieliśmy wiele planów a skończyło się na jego samotnym byciu z dziećmi i donoszeniu mi herbat z sokiem malinowym lub antybiotyku. To tyle jeśli chodzi o plany. Z młodszymi dziećmi był na "Dobrym dinozaurze" Pixara. No i wrócił zniesmaczony. Do tej pory niezawodny Pixar naraził się Walczakowi:))) Przesłanie bajki, gdzie ludzie robili za stworzenia bardzo niedorozwinięte nie spodobało się memu współmałżonkowi.
Ze starszymi, a raczej z nimi i "przyległościami" był w exitroomie. Już kolejny raz i kolejny raz towarzystwo zachwycone. I to nie tylko nasze dzieci ale również ich znajomi. Jako, że było ich dużo zajęli dwa pokoje. Mieli do dyspozycji garderobę gwiazd i bank, w którym musieli się włamać do sejfu. Idea jest taka, że zespół jest zamykany i ma do wykonania różne logiczne zadania i poszukiwania, aby się uwolnić. Ma na to godzinę, tym razem dodatkowym bodźcem była rywalizacja pomiędzy zaprzyjaźnionymi teamami :)))
Kolejny powód to polityka. Obiecałam sobie, że w tym czasie nie będę angażowała się politycznie. Nie było to łatwe. Nie chciałam też rozpętać kolejnej politycznej dysputy ujawniając mój emocjonalny stosunek do wydarzeń różnych.
Teraz już mogę sobie pozwolić:) Ale trochę ochłodłam/ ochłódłam.
Jestem wdzięczna obecnie rządzącym za zlikwidowanie pewnego bestialstwa. Odbierania dzieci z powodu biedy. Po to, by następnie wyłożyć pieniądze dla rodzin zastępczych lub innych instytucji. Pieniądze niewspółmierne do tego co byłoby potrzebne, by dana rodzina mogła funkcjonować normalnie. Znam niestety kilka takich przypadków, gdzie normalne rodziny okazywały się patologią z powodu niezaradności życiowej lub przypadków losowych. Takie prawo jakie istniało mogli uchwalić  tylko ci, którzy są pełni buty, że sami wszystko mogą, że ich nigdy nie spotka nieszczęście. Albo ci, którzy chcą zniszczyć rodziny i zaczynają od tych najsłabszych. Uff.
I jeszcze politycznie tylko jedna rzecz. Na przestrzeni dziejów donoszenie na własne państwo, zapraszanie obcych sił było nazywane zdradą. Może czas do tego powrócić? I z  powodu zdrady czego by nie powiedzieli jest dla mnie niewiarygodne.
No i jestem znowu uziemiona. Mróz zaatakował i nasze samochody po krótkiej,dzielnej walce padły. Jeszcze przy minus 10 odpalały, minus 16 i 20 okazały się zbyt dużym wyzwaniem. Józio modli się, żeby jutro było mniej mrozu, bo nie dojedziemy na Jasełka.
A teraz o lalkach. Miałam zrobić kosztorys i wymagania sprzętowe do szkoły rodzenia. No i utknęłam na lalkach. Tych koniecznych do nauki pielęgnacji noworodka. Okazało się to nie takie proste i obnażyło moją kompletną niewiedzę na ten temat  :) Lalki profesjonalne muszą mieć odpowiednią wielkość, wagę i dodatkowo ruchomość w odpowiednich miejscach, by imitować prawdziwego noworodka. Takie lalki kosztują 1600-1800złotych (!). Troszeczkę tańszą wersją są lalki Reborn, ale nie wszystkie ze względu na tę ruchomość. To koszt 1500-1700 złotych. Przy tej okazji zapoznałam się z zapotrzebowaniem na te cuda. Z jednej strony to tragiczne, bo często te lalki kupują ludzie po stracie dziecka, nie mogący mieć swoich dzieci, jako pewien substytut, pomoc psychologiczną(?), z drugiej... to właściwie też tragiczne, bo kupują je ludzie, którzy nie chcą mieć prawdziwego dziecka a mają instynkt rodzicielski. Robią karierę, mają się kim opiekować a w razie czego odłożą "swoje dziecko" na półkę. Brrr. Są jeszcze samotni, bez rodziny. I pewien procent dzieci, które chcą zabawkę. Lalki są faktycznie piękne, jak dzieła sztuki, przypominają prawdziwe maleństwa. Dla mnie jednak będą zabawkami tragicznymi.
Są jeszcze lalki Berenguer, też piękne od 200 do 500 złotych, ale... Trochę za małe , za lekkie i nie zginaja się tam gdzie trzeba. Dlatego poprzestanę na normalnych lalkach-bobasach, takich z korpusem płóciennym (ruchomość) i gumowymi kończynami. Domowym sposobem, korzystając z doświadczenia innych położnych, zostaną dociążone, by jak najlepiej imitować maluszki.
Ale po tych lalkowych studiach jakoś mi smutno...
Dla rozweselenia pochwalę się jaki prezent dostaliśmy od dzieci. Bilety lotnicze na romantyczny weekend w Mediolanie. Fakt, że wymyślili w absolutnej tajemnicy, złożyli się (niektórzy ciężko pracowali) i zrobili to RAZEM to najwspanialszy prezent. Mogę już nigdzie nie jechać....