środa, 29 kwietnia 2015

Chyba jestem nienormalna

Dziś mam ciężki dzień i wbrew temu co napisał Kuba w komentarzu nie udało mi się zagiąć czasoprzestrzeni. W związku z tym ponoszę skutki własnego szaleństwa.
We wtorek Józio udał się do przedszkola z prezentacją wykonaną pod światłym kierownictwem i przy dużej pomocy Marysi. Prezentacja była na temat krewetek.
A żeby zgodnie z zaleceniem prezentacja była wyjątkowa, miał ze sobą dodatkowo pojemniczek z usmażonymi krewetkami. To był strzał w dziesiątkę!
Dobrze, że nie miał tematu np. wilk, bo nie wiem co byśmy wymyślili. Sznycle z wilka raczej niedostępne.
Dodatkowo Józio poszedł zaopatrzony w Pana Mackiewicza

Jak widać rozkręcam się:).
Przewidziałam, że każdy będzie chciał maskotkę, ale chwilowo popyt znacznie przewyższa podaż:)
A jeszcze popadłam w pewien rodzaj megalomanii i każda następna jest znacznie większa. Dlatego też , pomimo siedzenia do trzeciej nad ranem nie zdążyłam skończyć żyrafy dla Asi. Zabrakło niewiele, górnych (przednich) łapek i ogonka, ale już nie trafiałam w oczka. To nie jest robota na jeden dzień.


To właśnie Gucio w wózku. Całkiem spory, ale nie gotowy. Kolejka musi poczekać , bo matka nieprzytomna, pranie usiłuje zdyskwalifikować Himalaje, sypialnia nie posuwa się do przodu. Obiadu wczoraj nie stwierdzono, od razu przeszliśmy do kolacji:))))
Sypialnia nie może posunąć się do przodu, bo na drodze stoi szafa. Dosłownie, ustawiona na chwilę 6 lat temu, jak to prowizorka, wrosła w miejsce tymczasowe i obładowała się. Teraz nastała wiekopomna chwila odgruzowania jej i postawienia w miejsce właściwe. Tylko, że wykonawca zajmuje się szydełkowaniem.
Wobec rosnących z chwili na chwilę zamówień, nienapisanych tekstów, o które na razie delikatnie upominają się potencjalni pracodawcy muszę zwolnić tempo. Plan mam taki:
-dokończ Gucia
-zacznę już następną robótkę, ale uroczyście obiecuję sobie zajmować się nią po zapanowaniu nad garami, praniami i dzieciami:)
-no i oczyszczę szafę
Mój Ukochany kupił mi właśnie dyktafon, żebym mogła nagrywać te myśli co mi biegają po głowie wtedy, kiedy nie trzeba.
Wczoraj, kiedy w końcu dowiozłam wszystkie papiery do Szkoły Muzycznej spotkałam tam koleżankę z roku. I okazuje się , że 3.10 mamy spotkanie na 20-lecie dyplomu. Niestety....Ale jak ona mnie poznała???
Pozdrawiam z wariatkowa.
p.s przyszło mi jeszcze do głowy, że może taką żyrafę kiedyś zrobię dla kogoś z czytelników? Jednak jestem wariatka!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Skojarzenia cz.2

Między odwiedzinami u mechanika, robieniem naleśników i załamywaniem się górą rzeczy do prasowania udało mi się napisać w końcu trzy z sześciu koniecznych tekstów. Jakoś tak przyrastają lawinowo.
Góra prasowania miała grać główną rolę, już w sobotę , bo to przez nią te skojarzenia.
Postanowiłam porządnie przygotować się do prasowania i spryskać koszule lekko wodą. W wielu filmach eksploatowano ten motyw, ze szczególnym uwielbieniem jego aspektu usta-koszula. Innymi słowy, bohaterka zręcznie popluwa na koszule, by je zwilżyć.
I tu nastąpił szereg skojarzeń. najpierw, szkoda ja tak nie umiem. Potem, to obrzydliwe i momentalnie przeskoczyłam do pierogów. U mnie w domu przy robieniu pierogów jest zawsze obecna miseczka z wodą. To taka tradycja, której bardzo pilnowała prababcia. Gdyby ciasto się nie lepiło należy czubki palców w owej miseczce zwilżyć i powrócić do lepienia specjału. Pouczenia zawsze okraszała opowieścią jak zastała kiedyś swą sąsiadkę popluwającą na palce, by się lepiej lepiło.
I tak zatoczywszy krąg wróciłam do poszukiwania przyrządu do spryskiwania koszul męskich. Niestety niedawno był śmigus-dyngus i wszelkie pojemniki z rozpylaczem zostały rozgrabione a następnie przepadły w niewyjaśnionych okolicznościach:). Posunęłam się w związku z tym do tego, by pranie skropić przy pomocy śmigusowego pistoletu Józia.
Niestety nic to nie pomogło, bo prasowanie, jak zawsze z przyczyn obiektywnych, zostało odsunięte na plan dalszy:)))))

niedziela, 26 kwietnia 2015

Skojarzenia lub osiołek

Miałam problem z dzisiejszym tytułem, bo nasuwają mi się dwie ( oby tylko) rzeczy do omówienia:)
No i właśnie zapomniałam o co mi chodziło z tym osiołkiem. Wiem jedno, potrzeba mi jeszcze kilku rączek i dodatkowej pary oczu. Rączki będą zajęte a to sprzątaniem, a to prasowaniem, a to szyciem lub szydełkowaniem. Już nie wiem co robić, artykuły i nie tylko leżą odłogiem.
Sypialnia nabrała przyśpieszenia, może ma znaczenie to, że prawdopodobnie na weekend majowy zjadą goście. A nie wiem jakim sposobem wyposażenie niewielkiego pokoju, dokładnie 3 na 3,5 metra zagraca pozostałe ponad 80 metrów parteru. Po drodze dzieją się różne inne rzeczy, już nawet nie pisałam, że z Pitiego po grypie został cień. Ale mijają dwa dni od kiedy choróbsko odpuściło i młodzieniec zmienił się w żarłacza, zmiata podwójne porcje. Jak nie je to każe się nosić na rękach. Taka pozostałość po chorobie.
Dzisiaj spędziliśmy znowu niedzielę na placu i głoszeniu. Józio pięknie grał na bębnie. Ukochany nawet go sfilmował, po  czym okazało się, że uwiecznił głównie swoje nogi:)))
Dzieciaki świetnie się bawiły z wielkimi bańkami mydlanymi. Czad!
Nawet widać jedną bańkę. Stało  tam kilka misek z tajemniczym płynem. I niektórzy się w nim wykąpali. Nie nasi:) Ale serdecznie pozdrawiamy Zosię! Teraz dopiero spojrzałam, że uchwyciłam moment kiedy było mało dzieciaków. Za chwilę był tam znacznie większy tabun:))))
Na koniec dzieci rozmarudzone, popłakane i wymęczone, ale zadowolone. Wiem, wiem, brzmi dziwnie,ale tak było naprawdę. Z nadmiaru wrażeń już nie mogli.
Już przypomniał mi się osiołek. Nie wiem czy czytać, czy pisać czy szydełkować. Wszystko lubię....  Tak będę siedziała i nic nie robiła bo nie mogę się zdecydować.
Wczoraj wieczorem mąż przywiózł z Paczkomatu nową książkę Marty Kisiel "Nomen omen" i cierpimy z Martą. Ja , bo obiecałam sobie, że to książka urlopowa. Teraz dużo roboty, zarywam ciągle noce a jak literatura mnie wciągnie to nie można się ze mną dogadać co bywa groźne. I jeszcze potem nie daję spokoju na urlopie, że nie mam co czytać. Więc poleży, dojrzeje, pojawią się współtowarzyszki i razem wyjedziemy.
Marta natomiast ma kolokwia i inne takie. Też nie powinna teraz krążyć między literkami tylko robić zadania i nie wiem co jeszcze. Widziałam, że już sięgała po zakazany chwilowo owoc, ale zapanowała nad sobą. O, jakie my dzielne!!!
Jeszcze o szydełkowaniu. Nie mogłam zdecydować się na któreś kwiatki. W związku z tym na baldachimie pojawią się ...serduszka. Mam ich już 21:)

Jeszcze 29, do50-tki i będę naszywać. Są malutkie, więc mam nadzieję, że dadzą efekt zwiewności i delikatności.

Po roku spełniłam prośbę Hani. Miałam je zrobić jakąś zawieszkę albo COŚ do piórnika . I ciągle byłam do tyłu,a szydełko tak jak pisałam zarzuciłam na długi czas. Nawet jej coś kupiłam w zamian, ale to nie o to chodziło. Miało być przygotowane przez mamę. Szukając wzoru kwiatków lub serc zobaczyłam zdjęcie żółwików z kolorowej włóczki. To idealne COŚ obiecane Haneczce. Nigdzie nie było schematu, niestety. Wieczór spędziłam na kombinowaniu jak wykonać żółwika i jak nie zdradzić się z tym co robię. Ma to być niespodzianka na rano.



-Ja też chcę , ja też! Ja pierwszy!
Wobec tego pod koniec tygodnia zaprezentuje stado:)))
Przedsmak już miałam, kiedy najstarsze nasze dziecię , lat 21 zobaczyło co robię ( przed nią nie ukrywałam) i zażądało żółwia, najlepiej z czterema słoniami na grzbiecie. Ani chybi o Pratchetta chodzi. Ale dziewczę słodkie przecenia me umiejętności. Żółwika wydziergam, słonie we własnym zakresie.
Na skojarzenia nie starczy mi siły, będę kojarzyć jutro.


sobota, 25 kwietnia 2015

Biel w roli głównej

Szlag mnie trafi przez tę wiosenną pogodę. Już się oswajam z ciepełkiem a tu znowu załamanie pogody od poniedziałku i podobno u nas na północy 10 stopni mniej. Nikogo chyba nie zdziwi informacja, ze ciepłe kurtki ponownie schowałam na strych i nie wiem co zrobię ale do jesieni stamtąd nie wyjdą. Dzieci najwyżej będą ubierały po dwie bluzy polarowe naraz.
Druga sprawa, o którą właściwie można by się kłócić z Ukochanym to sprawa okien. Właściwie to on chce iść na udry. Słoneczko świeci, ptaki śpiewają i naturalne jest szerokie otwieranie okien, by wpuścić to cudowne powietrze. No, może trochę problematyczne jest zapominanie by je zamknąć i wychładzanie domu pod wieczór, ale kto by pamiętał o takich drobiazgach. I na pewno nie dlatego piszę teraz pod kołdrą szczekając zębami...
Wracając do bieli. Zdolne ze mnie dziewczę (ho, ho) i umiem robić na szydełku całkiem nieźle. Co prawda ostatnio szydełko miałam w ręku ponad rok temu ale tego się nie zapomina, tylko trzeba się rozgrzać. Jako, że remont sypialni się zaczął posuwać ( w końcu ).  Sufit jest tak biały, że istnieje groźba utrudnionego zasypiania przez ten blask od niego bijący. Do mnie należy uszycie zasłonek. Odkładałam to na później, bo jeszcze daleko a teraz niespodziewanie zrobiło się blisko:). Zasłonki są ecru i coś bym do nich dodała. Potem stwierdziłam, że zza baldachimu nad łóżkiem ( a co! ) będą słabo widoczne i to baldachim należy czymś upstrzyć. Też mam go uszyć, z gładkiego, białego tiulu. No i wymyśliłam delikatne, prawie koronkowe kwiatki zrobione na szydełku. Najpierw zrobiłam takie
Miało ich być sporo. Tu nie widać ale są idealnie białe i małe. Jednak coś mi nie pasowało.I zrobiłam inne
Tu zaczęłam kombinować, że może jeszcze w środek koralik perełkę. Najgorsze jest to, że jak jest ich więcej to od razu inaczej wyglądają. Na żywego podobają mi się bardziej te pierwsze a na zdjęciu te drugie. I bądź tu człowieku mądry....
Dziś się w ogóle rozkręciłam i zamówiłam sznurek poliestrowy w różnych kolorach, bo moje dziewczyny koniecznie chcą mieć dywaniki w pokojach. Koszt niewielki, robota grubym szydełkiem. Po wakacjach mam nadzieję skończyć. To wersja rozsądna, nierozsądna to ta, że prędzej:)))
Chociaż się na to nie zanosi. Ze względu na pisanie.
Chwalę się:
we Frondzie jest mój tekst o ojcostwie, w przyszłym tygodniu ukaże się pierwszy tekst na portalu kapcienaobcasach.pl. I mam tam pisać tak ze trzy razy w tygodniu. Nieśmiało piszę tekst na jeszcze jeden portal, no i powinnam napisać na ten blogowy konkurs. Miałam go już w głowie (tekst), nie napisałam od  razu i teraz nie mogę się zabrać.
Progenitura spędziła dzień w ogródku, częściowo ze mną, częściowo pilnując się wzajemnie. To są te chwile, kiedy niby mam czas, ale tak naprawdę tkwię za firanką i sprawdzam czy nigdzie nie odchodzą, nie broją za bardzo i czy ktoś ich nie porywa.
W ogródku wszystko rośnie. Drzewka owocowe zasadzone w zeszłym roku mają małe listki czyli się przyjęły a z 8 krzewów winorośli 6 ma pąki. Tylko dwa się poddały.
Rozmowa Asi (3,5) i Zosi (11):
A:-Daj mi pić....proszę!
Z:-Już, już - i nie rusza się z fotela
A:-No ruchy, ruchy, bo się zestarzeję.
Podobną rozmowę słyszałam wiele lat temu w wykonaniu bratanka i bratanicy mojego męża. Mała królewna była w wieku podobny do Asieńki a jej starszy brat miał lat 5. Młody człowiek zwisa z trzepaka a mała siostra przynudza:
- Piotlek wsadź mnie trzepak, no wsadź.
Zero reakcji, młodzieniec jest pochłonięty zwisaniem. Na to słodkie dziewczę:
-No kulwa, Piotlek jesteś moim blatem czy nie?
Było to skuteczne.
Trzeba przyznać, że te słodkie dziewczątka u nas w rodzinie mają stalowe wnętrza. Już współczuję tym facetom....


Bo ja zła matka jestem

Niestety, niestety, bez żadnej kokieterii. Buaaaaaa.... Po raz kolejny nie przygotowałam mundurka dla Zosi i poszła na cywila, na zbiórkę. Co tydzień obiecuję sobie, że już na pewno. Potem dzieją się różne rzeczy i ja zapominam. A w środku dnia w towarzystwie mojego ukochanego młodszego tałatajstwa nie bardzo umiem. Dziewczyny postanowiły być samodzielne i Marysia spróbowała podszyć go sama. Niestety dziurki przestały pasować do guzików,  były oględnie mówiąc w przeciwfazie:)
Także matka dość udawania, że tfurczość nie ma wpływu na życie domowe i trzeba przywrócić priorytety. Jeszcze jak się chce czytać, oglądać, a czasami spać:)
Dodatkowo nasze dwa dzielne pojazdy przestały być dzielne i się rozkraczyły. Oba niby niegroźnie, ale dokuczliwie. Nasz 9-osobowy Transporter zaczął grymasić przy zapalaniu. Raz odpala bez zarzutu a raz w ogóle. Nerwowo się zrobiło. To również nasz samochód wakacyjny, więc MA BYĆ NA CHODZIE!!!! Odstawiony do mechanika, stoi już tydzień i bezczelnie odpala za każdym razem. Nasz specjalista twierdzi, że go to martwi, bo nie wie co naprawiać a wie, że go potrzebujemy. Jedyny podejrzany element to zużyta kostka w stacyjce, podobno może dawać takie obajwy. Wymiana w poniedziałek.
Nie było to aż takie straszne, tylko uciążliwe na naszej wsi aż do wczoraj. Nasz drugi 7-osobowy wóz, znacznie młodszy , bo tylko 11 letni i ogólnie robiący za limuzynę Fiat Ullysse zaczął terkotać. Nie, nie w silniku tylko przy tylnym kole. Najpierw tam dzwoniło. Mi jako kobiecie to nie bardzo przeszkadza, ale mąż uświadomił mą kobieca beztroskę, że pomimo budowy z blachy nic normalnie raczej nie dzwoni ani nie terkocze w samochodzie. W związku z tym zaczęłam mieć wizje odpadających kół i do domu wróciłam z prędkością 30 km na godzinę. Komisja do spraw katastrof zajrzała gdzie trzeba i uznała, że zsunęła się osłona od hamulców i trze o koło. Nic groźnego. Jak to, a jak nie zahamuję? Nigdzie nie jadę dopóki osłona nie wróci na miejsce. Nie wiem czy uda się to zrobić domowym sposobem. Czekam na decyzję komisji do spraw katastrof, której duża część jest niestety w pracy.
W związku z tym będę musiała zajrzeć do naszego zaczątka ogródka. Ostatnio miałam w koszyku już krzaki piwonii, ale dzielnie zwalczyłam pokusę. Albo parasol plażowy albo piwonie:(((
Słoneczko jest, skowronek się wydziera, roślinki chcą rosnąć, szkoda tylko, że znacznie szybciej rosną te niewłaściwe. Idę się z nimi rozprawić. Piotruś i Asia na pewno pomogą:)))

piątek, 24 kwietnia 2015

Wielodzietność prawdy i mity

Jest środek dnia, siedzę sobie przy herbatce i smakowicie czytam pewną książkę. I nagle coś mnie tknęło.
Przecież jestem wielodzietną patologią, zahukaną, zarobioną i nieświadomą wielu rzeczy, których jestem warta. A ja tu w foteliku, dom ( mniej więcej) posprzątany, obiad ostał się z wczoraj, najmłodszy  śpi wybiegany przez starszych braci. Sielanka. Może to gdzieś ogłosić przy pomocy wielkich banerów?
Boję się, że nikt by mi i tak nie uwierzył. No to ogłaszam to tu. Do 14.00 mogę oddać się nicnierobieniu:))))
Na upartego mogłabym posprzątać, w którejś szafie, albo schowek pod schodami, albo umyć jakieś okno. Ale wolę sobie poczytać i mieć siły na wspólne popołudnie z dzieciami. Gry czekają, plac zabaw, pomimo zachmurzenia dostępny i możemy wspólnie pobrykać.
Jakby Wam ktoś mówił, że życie wielodzietnych jest straszne to nie wierzcie. Jest najwyżej  STRRRASZNIE CUDOWNE, tudzież intensywne.
Na spacerach nieraz spotkałam się z wyrazami współczucia. Trudno mi się do nich odnieść. Mam podziękować? Protestować? Może i rola psa pasterskiego , zaganiającego progeniturę nie każdemu odpowiada, ale my się przy tym świetnie bawimy a dodatkowe bonusy to np. nastolatki, które nadal chętnie idą z nami na spacer, mają ciągle coś do powiedzenia czy brudne łapki ściskające moją rękę i szeptane wyznania, że właśnie ten posiadacz tychże łapek kocha mnie najbardziej albo, że jestem najlepszą mamą na świecie, nawet jak nie schudnę ( bo moje dzieci potrafią być szczere do bólu kości).
Niemniej pozdrawiam znad herbatki figowo-gruszkowej i "Dożywocia" Marty Kisiel. Muszę wracać, bo czeka tam na mnie pewne Licho:). A w ogóle to marzenia się spełniają. Jako dziecko myślałam, że niebo to wielka biblioteka i ja w niej, z herbatką. Jestem w niebie i jeszcze mam promocję, bo dookoła tyle kochających i kochanych osób.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Pasmo sukcesów?

Dzisiaj załatwiając różne sprawy spędziłam w samochodzie 8 godzin. Jestem zwłokami, nie całkiem zimnymi. W głowie pełno myśli do zapisania ale niestety oczy mi się zamykają. Może wstanę o 5 rano i zapiszę.
Informuję tylko, że jesteśmy z Ukochanym na skraju rozwodu. Przez ponad dwadzieścia lat znosił moje chichoty w łóżku, światło przez większość nocy i róg książki wbijający się w plecy. Od dwóch dni jest bardzo niezadowolony, zazdrosny i daje temu wyraz. Przebolał Pepiczków, ale teraz nie popuści. Czytam pewnego bloga i się zaśmiewam, nie rozumiem co się do mnie mówi i nie zwracam na Niego uwagi. Tak dłużej nie może być!  Muszę więc chwilowo zrezygnować z ostatnio ulubionej rozrywki i ratować małżeństwo:))). Może do jutra mu przejdzie.
No, trochę mi powróciła jasność umysłu przy omawianiu problemów małżeńskich. To mogę pisać dalej.
Ostatnio stwierdziłam, że jestem WIELKA. Nie w sensie dosłownym, tym razem, ale wielka duchem, charakterem czy czym tam chcecie.
Wyobraźcie sobie, że za mną pasmo sukcesów. Niektóre dzieci wychowałam a inne wychowuję bez gadżetów niezbędnych każdej młodej mamie typu:  
-kask na głowę i ochraniacze na pupę dla dziecka uczącego się chodzić- może to i przydatne, ale na późniejsze etapy to chyba producent i polecający przewidują zbroję. Jak mówił instruktor narciarstwa w "Wojnie domowej" ( niezapomniany Kobiela) :
--Jak się nie wywrócisz to sie nie naucysz.
I tak właśnie, według mnie jest, jak maluch nie zauważy, że niektóre zachowania mają bolesne konsekwencje to będzie bardzo źle.
-grającego nocnika- nie obrażając nikogo, co za absurd! Pracowicie i wbijając się w dumę możemy w dziecku wyrobić odruch Pawłowa i jak tylko usłyszy muzykę to mu zwieracze będą puszczały. Od razu ma zamkniętą drogę edukacji muzycznej, bo z taką przypadłością jak iść do szkoły muzycznej? A jak obywatel będzie starszy to koniecznie musi omijać wszelkie koncerty i filharmonie. Dziecko na pewno będzie wdzięczne rodzicom i to przez długie lata:)))
-zestawy kąpielowe, najpierw wiaderko, potem wanienka ze stojakiem lub komódką i jeszcze z podpórkami. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy państwem,  w którym każda,  nawet skromnie uposażona rodzina ma salony kąpielowe to słuszny wybór. Co innego w ościennych państwach, tam skromne łazienki nie są gotowe na takie cuda. Ale pomarzyć można.
-Wideomonitor czyli zestaw stałego podglądu dziecka. Jak wiadomo rzecz pierwszej potrzeby, bo dojście do pokoju dziecka i zaglądnięcie tam jest niezmiernie utrudnione albo co gorsza wiąże się z wyprawą jaką odbyli po szeregowca Ryana.
-pudełeczka na chusteczki mokre, żeby nie trzeba było zabierać ze sobą całego opakowania - zapewniam pomysłodawców, że normalny rodzic zabiera ze sobą tyle rzeczy, że nie stanowi dla niego różnicy czy pudełko chusteczek ma grubość 3 cm czy 4. Przesadzam oczywiście.
-Kolorowe kuleczki do toalety, by chłopcy sikali do celu - o tu już widzę przebłyski sensu. Jak pomyślę szybciej to i nonsensu. Bo może dobrze by było, żeby trafiali, uciechę by mieli ale założę się, że jak bym tylko się oddaliła na moment, nastąpiłoby łowienie kuleczek a może i zjadanie ( błeee). Takie życie. Ale może  istnieją dzieci bez pomysłów lub bardzo dobrze wychowane i świetnie zorganizowani rodzice. Proszę o przenosiny do tego alternatywnego świata!!!
-i przykład ostatni, mój absolutny faworyt: PODAJNIK NA PIELUCHY Z SYGNALIZACJĄ PUSTEGO MAGAZYNKA. Mam wrażenie, że ktoś zadrwił z producenta a ten się nie zorientował. Bo możliwe, że niektórzy chcą mieć pieluchy w pudełku a nie w worku albo luzem, no możliwe, że chcą na to wydać pieniądze. Ale we głowie mi się nie mieści, że potrzebują sygnału dźwiękowego lub świetlnego by zauważyć, że podajnik jest pusty. Wiele zabawy ominęło mnie w życiu!
Już myślałam, żeby posta zatytułować pasmo sukcesów, że mi się udało bez tych jakże potrzebnych gadżetów, które nie ukrywam tęsknymi oczami obmacywałam chociażby w takim Smyku. Te bujaczki z melodyjkami i bez, na baterie, te mrugające lampki przy łóżku, te gadające maskotki, które wyręczają zajętych rodziców w mówieniu : kocham Cię. I już, już prawie czułam się lepsza, że ja potrafię bez...
A teraz widzę, że to pasmo porażek, bo nie miałam okazji wypróbować tylu zabawek. I chyba mi ostatnia szansa odjechała sprzed nosa. No może znajdę coś w działach dla przedszkolaków:))))
Są też świetne gadżety, które swoim pojawieniem się spowodowały mój żal i westchnięcia:
-No, ale gdybyście taki mieli...

 

środa, 22 kwietnia 2015

Jamochłony

Chyba w związku z oglądaniem czeskich produkcji narzuciło mi się jeszcze jedno wspomnienie z ostatnich wakacji. Oni w tych filmach ciągle piją piwo. A w jednym z miejsc,gdzie oddawaliśmy się moczeniu i gdzie oczywiście istniała rozwinięta infrastruktura turystyczna, uwieczniliśmy co następuje:

Trochę też wpływ na to przypominanie ma odbycie rozmowy z moją przyjaciółką, która ze swoimi dziećmi wyjeżdża na wakacje wcześniej niż my . I robią taki objazd: tydzień na Chorwacji, tydzień na Węgrzech. Ponieważ już była chyba ze dwa razy na Chorwacji to zaczęłam ją podpytywać o różne szczególiki, które są bezcenne. Niestety na żadnym forum nie znajdzie się informacji o podróżach wielodzietnych ( albo za słabo szukałam) z bardzo ograniczonym budżetem:). No i różnie różni ludzie rozumieją ograniczenia finansowe. Z Dagą właściwie rozumiemy te ograniczenia, na podobnym poziomie:))) I jeszcze mnóstwo innych, np. czy brać parasol plażowy, jaki? Nocnik w samochodzie?, czy to przesada? Szukać plaży piaszczystej czy żwirowe są ok? Nie wszystko zdążyłyśmy obgadać, bo było też mnóstwo innych tematów a spotkałyśmy się tylko na chwilę:)
A obiecywałam sobie, że za wcześnie nie będę myśleć o wyjeździe bo trzeba się zajmować codziennością. Mapy ciągną, uwielbiam rozpisywać trasę. Co prawda codzienność dba o to, bym nie miała za dużo czasu na myślenie.
Leżymy znowu z grypą brzuszną:). Piotruś nie może dojść do siebie, co jest lepiej to za chwilę wracają wymioty. Wczoraj już w nocy nie było biegunki ani wymiotowania. Wstał straszliwie głodny i zjadł twarożek. No i się zaczęło znowu. Po opanowaniu dorwał się do jajecznicy Zosi i znowu było kiepsko. To bardzo dobrze, że chce jeść ale jak mu wytłumaczyć , że nie wszystko może. Kleik ryżowy go nie pociąga. Dzisiaj Hania ma gorączkę i ja jestem na granicy, czuję się dobrze jak leżę (dobry dowcip) i nic nie jem:).
Jacuś ma dzisiaj drugi dzień testów gimnazjalnych. Widzę, że jest podenerwowany ale tak głęboko, w środku. Nasz mistrz słowa zrobił się z nerwów bardzo małomówny:))).
Przy pisaniu książki miałam problem z tytułem, bardziej chodziło mi o życie z obcymi agentami albo coś w tym stylu. Skończyło się na kosmitach. Teraz stwierdzam, że miałam zaćmienie umysłu. Toż przecież mam w domu całą kolonię jamochłonów tudzież dokładnej stułbi.
To ta po lewej. Całe jej ciało wypełnia jama chłonąco-trawiąca. U moich dzieci też główną cześć ciała stanowi jama chłonąco-trawiąca. Co prawda jak się ostatnio okazało bez zabezpieczenia zwrotnego;-)
Wrzucamy, wrzucamy i znika. Czasem po kolejnych zakupach, wielkich zakupach, które nie mieszczą się w lodówce, na drugi dzień z lodówki wieje chłodem i tylko chłodem. A ja się załamuję bo można by te środki przeznaczyć na coś innego, obkupić się i obrosnąć w różne przedmioty, bibeloty i drobiazgi. Lepsze auto, tapetę, płot czy buty. Na pocieszenie zawsze któryś z synków pokazuje mi swojego bicepsa i mówi:
-Patrz mamuś, nie zmarnowało się....
Wczoraj w domowe pielesze zawitał Stachu. Po garnitur. Asia przywitała go słowami:
-Wróciłeś? Mama Ci już przebaczyła?
O rany! Zamurowało mnie na  taką kompilację. Sporo czasu poświęciłam na wytłumaczenie małemu filozofowi, że Stasiu chwilowo mieszka u dziadka, bo:
-dziadek tego potrzebuje
-Staś potrzebuje przed maturą spokoju.
A ja się nie mam o co na niego gniewać. Chyba. Bo zawsze mogę coś wymyślić:)))

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

TV-maniaczka

Od kilku lat ostatecznie i nieodwołalnie nie mamy telewizji. Bardzo pomogło nam przejście na system cyfrowy i naziemny. Nie wiem, który bardziej ale samo się nie odbiera a my nic nie będziemy robić w tym kierunku:).
Pozbywanie się wroga z naszego domu ma długoletnią tradycję. Ostatnio przeżyłam dziką satysfakcję, gdy usłyszałam jadąc samochodem, w radiu, że telewizory chyba firmy Samsung mogą nas szpiegować. Jak u Orwella. Co prawda ja jako dziecko miałam takie przebłyski, że ta pani w telewizorze widzi mnie tak jak ja ją. Zwłaszcza wtedy, gdy rodzice wychodzili na jakieś imieniny a ja nieposłuchana włączałam jakiś straszny film dla dorosłych. Pamiętam dotychczas jakiś thiller albo co, w którym kobieta zwiewa nocą z domu przed czymś strasznym. Już się wydaje, że jej się udało, bo samochód opuszcza tę podejrzaną posiadłość i w tym momencie od tyłu zaciskają się na jej szyi ręce. Do tej pory jak mam gdzieś jechać w nocy to proszę Ślubnego, by sprawdził samochód. Na swoim przykładzie wiem, że nie jest obojętne co dziecko ogląda.
Braliśmy ślub w czasach, kiedy świeże jeszcze było to, że telewizor to dobro luksusowe. Więc dostaliśmy.
Dla mnie to było szczególnie groźne bo zamierałam od wczesnej młodości przed ekranem. Oglądałam nawet Rozmowy Rolnicze ( może niektórzy pamiętają) i przeżywałam troski w związku z brakiem sznurka do snopowiązałek:). Raz pamiętam, że moja prababcia bardzo mi przeszkadzała i o coś pytała. Stanowczo odmawiałam. Kiedy powróciłam do rzeczywistości okazało się, że odmówiłam ukochanych malin.
Mój mąż jakoś się uchował, woli grać w piłę niż oglądać mecze. Jedyne co go ciągnie to dyskusje polityczne. Ja uwielbiam łyżwiarstwo figurowe, skoki narciarskie i siatkówkę- do oglądania tej ostatniej trochę go wciągnęłam.
Od  początku pozbywaliśmy się telewizora. Oddawaliśmy i zaraz pojawiał się następny. Ktoś nas odwiedzał i stwierdzał:
-O, nie macie telewizora. Możemy Wam dać nasz stary.
Na nic tłumaczenia, że nie chcemy. No to mieliśmy następny do oddania, po pewnym czasie by nie urazić darczyńcy.
Tytułową tv-maniaczka jestem więc ja. Dodatkowo ze mną nie można oglądać nic strasznego, kpić, szydzić itd. Ja wszystko przeżywam. Kilka lat temu mieliśmy jeszcze program 1 tvp, trochę ziarnisty, ale był. W okolicy 15, gdy miałam pierwszy kryzys kondycyjny siadałam z dzieckiem przy piersi i oglądałam... "Modę na sukces". Stach-wredota z zachwytem przysiadał się i z lubością komentował:
-No patrz mamuś, patrz. On teraz na nią patrzy, dalej patrzy, jeszcze patrzy. No chodź zdążysz mi usmażyć kotlety zanim on skończy patrzeć.
I tak za każdym razem. A radochę miał wielką.

Tak więc w piątek moje pisarskie sumienie domagało się wpisów na podstronach i na stronie PRL-u wymyśliłam przypomnieć czeski serial  "Nikto ne je doma". Zaczęłam szukać. I trafiłam na skarbczyk, i to na YT. Kobieta za ladą, Szpital na peryferiach, Pod jednym dachem.
Jak to ja, zaczęłam oglądać jednym cięgiem.Ten jeden ciąg mógł wystąpić tylko w nocy. Może stąd to moje niewyspanie. Jak oglądałam to zaciskałam dłonie, nerwowo podskakiwałam, obgryzałam paznokcie. Kiedy się odrywałam to stwierdzałam, że normalnie socjalizm tworzyli święci.
Ale co za aktorzy! Co za specyficzny warsztat! I co za język!!!!

Świat się kręci

Po bieganiu z wywieszonym jęzorem w te i nazad, urozmaicone rozbuchaną fizjologią Piotrusia, z którego brzuchem jest nie najlepiej,  siadam do laptopa i cóż widzą moje oczy. Śliczniutkie komentarze:). No nie wytrzymam, chłopaki to co najmniej na urząd prezydenta powinny startować, od razu notowania Polski w świecie by się podniosły:)))))
Właściwie to nie mam siły pisać, mieli mi się w mózgu z milion spraw i wrażeń. Mam ochotę przeczekać. Ale znowu doszły mnie słuchy, że niektórzy są źli, bo za rzadko piszę. Tak Olu, to o Tobie jest mowa:))) Więc, żeby nie zawodzić czytelników trochę tu wpuszczę moich myśli bardzo nieuczesanych.
Przede wszystkim wścieka mnie moja  kompucia, bo łyka litery, zacina się, zamraża i ogólnie daje mi odczuć, że ma mnie dość. A taka śliczna, czerwona. Ukochany jako fachowiec twierdzi, że kończy się. A jak się skończy to stracę kontakt ze światem. Ten stały, czasami będę podbierać dzieciom, ale niesie to za sobą wiele ryzyka. Po pierwsze mają stacjonarny, nie wszędzie można go zabrać, a po drugie trzeba wtedy wkroczyć na teren wroga. Jak już tam wkraczam to zaraz mam coś do sprzątania, układania albo wściekania:). I tak źle i tak niedobrze....
Na razie co chwilę muszę poprawiać tekst, albo czekać aż skończy mieć focha. Wykańcza mnie to, a przy małej ilości czasu powoduje niemożność pisania. Ale na razie jeszcze jakoś się udaje, to korzystajmy:))))
Ostatnio po raz pierwszy czyli w sobotę pisałam tekst w samochodzie czekając na Józia aż skończy piłkę nożną. Czułam się jak światowiec, fura, skóra i komóra. Skóra co prawda tylko ekologiczna i to na butach, ale też się chyba liczy.
a tu Józiu podczas gry. Teraz już jest wyjadacz i ma nawet korki, z którymi najchętniej by spał.
Dziewczyny harcowały a mąż przenosił zabudowę kanałów z umysłu w świat realny. Czyli remont posunął się. I sobota byłaby miła, gdyby nie moje czepianie się o porządek. Czepiam się i czepiam a tu sami artyści dookoła. To biurko jednej z artystek, konkretnie Marysi. Podobno posprzątane:)

Jak ona tam odrabia lekcje to ja nie wiem???? A pod stołem jeszcze wiadra różnorodnych farb, które przytargała ze strychu, bo jej były do czegoś potrzebne.
Ponieważ po całym tygodniu byliśmy wykończeni zarządziliśmy długie spanie w niedzielę. Długie czyli ile da nam pospać Piti, który jednakowoż żadnymi ustaleniami się nie przejmuje. Mieliśmy luz, bo musieliśmy trafić dopiero na mszę na 13.30 i tam dać świadectwo ( to już mniejszy luz) a potem do parku w Oliwie na głoszenie. Za tydzień zostaliśmy z kolei poproszeni o miniwykład, świadectwo o wielodzietności we wspólnocie Czas dla Rodzin. Taki nam się zrobił ten okres wielkanocny ewangelizacyjny ale w sumie to wielka radość ( pomimo pełnego pampersa przed). No i wstając o 10.30, przyznaję z niechęcią wielką zerknęłam na telefon, gdzie tkwił alarmowy sms, żebym na to spotkanie w tej rodzinnej wspólnocie wzięła swoją książkę. Tylko po co przypominają mi o tym tydzień wcześniej. Powtarzam, była 10.30 a ja szłam właśnie umyć głowę. Dzieci robiły śniadanie i było ogólnie tak sielsko, leniwie. Pytam męża o co może chodzić z tym sms, mąż się zaniepokoił, sprawdza w kalendarzu. Nie no ma wpisane 26.04. A ja mam w głowie już sygnał alarmowy, bo jak faceci umawiają się w biegu...( mam nadzieję, że Ukochany tego nie przeczyta). Dzwonię do nadawczyni smsa. Ta lekko zapowietrzona oznajmia, ze czekają na nas o 11.30. A jest już 10.42. Sam dojazd z naszej wsi trwa 20-25 minut. Myję i suszę głowę prawie równocześnie, prezentacja na część teoretyczna niegotowa, wszak mamy jeszcze tydzień. Rozdzielenie zadań między dzieci i znikamy. Udało się. Tylko prosto z jednego świadectwa jechaliśmy na drugie i już po tym drugim czułam się jak po pobycie w maglownicy. Dzieci bardzo zadowolone, bo na obiad pojechaliśmy na frytki.
Popołudnie niestety pod znakiem wymiotowania i biegunki Piotrusia. A jeszcze nasz ulubiony samochód wczoraj nie odpalił.
Dziś rano po wyprawieniu dzieci, należało odwieźć samochód do mechanika, męża do pracy. Pod mężowską pracą informacja, że Asia zwymiotowała w samochodzie sąsiada( z którym podwozimy sobie naprzemiennie dzieci) i nie ma w czym wyjść na podwórko. Pełna złych przeczuć, że to wirusik Piotrusia musiałam po nią jechać. Dziecko na szczęście chyba nie jest zainfekowane bo w domu po zjedzeniu drugiego śniadanka nader żywotne:) Teraz też rozrabia.
Z Pitim gorzej, bo naprawdę wszystkim wymiotuje. Teraz dostał coca-colę i trochę jest lepiej. Jedyna szansa w tym,że chętnie pije bo inaczej szpital.
No i zrobiłam przegląd tygodnia zamiast napisać coś na zamierzony temat. Teraz idę na "randkę "z Hanią. musimy sobie pogadać tylko we dwie. To jest ta trudność, żeby nie uciekać przed byciem z dzieckiem indywidualnie. Czasami tak mi się nie chce a widzę jak ten czas jest dla nich ważny. To wspólne jechanie, gadanie czasami jakaś rurka z kremem, oglądanie książek w księgarni . Wiele nie trzeba tylko tego, by całkowicie być dla dziecka. Mnie często gna konieczność zrobienia czegoś w domu, napisania, poskładania prania itp. Teraz patrząc na oczekiwanie Hani, na to jak pilnuje zegarka czy to już czas widzę, że mam nie wymyślać tylko frunąć na babskie ploty z 9-cio latką. A co!





sobota, 18 kwietnia 2015

Róg obfitości

Wszystkie posty weekendowe mogłyby mieć właściwie tytuł 5 minut. Jedyna szansa, by przelać na wirtualny papier to co mi w głowie szumi to wstać wcześniej niż progenitura. W weekend to baaaaaardzo trudne. Człowiek czyli ja leży i myśli:
- Jeszcze 5 minut.
-Nic nie muszę.
Oba stwierdzenia to oszustwo. Nigdy nie jest to 5 minut, bo za chwilę patrzę na zegarek i z przerażeniem stwierdzam, że przysnęłam na godzinkę a z tym nic nie muszę ...to jeszcze gorzej. Za chwilę MUSZĘ odwieźć Józia na piłkę nożną i dwie starsze dziewczynki na harce Św. Jerzego. Przywiozę Józia i powinnam odwieźć Hanię na zbiórkę - bo dziś ma w innych godzinach. Szlachetnego małżonka nie tykam. Miał ciężką noc, bo w pracy jakaś awaria i siedział podpięty do komórki i laptopa. No i mam niecny plan, że jak z tej niemocy wydobrzeje to czeka sypialnia, tralala.
Wczoraj miałam wrażenie, że piątek postanowił urządzić nam bieg z przeszkodami. I to tych przeszkód była tytułowa obfitość.
Zaczęło się od tego, że Ślubnemu pod szkołą ktoś stłukł lusterko. Zdarza się. Niestety.
Potem Piotruś podczas porannej drzemki opuścił po raz pierwszy łóżeczko i pracowicie spędził 1, 5 godziny. W absolutnej ciszy. Biorąc pod uwagę to czym się zajmował mogę powiedzieć tylko: ZDOLNE DZIECKO.
W wyniku splotu różnych wydarzeń ( babcia, remont) łóżeczko stało w mężowskim gabinecie. Gdy zaniepokojona długą drzemką zajrzałam tam, doznałam wstrząsu. I to takiego, że nie zrobiłam zdjęcia na pamiątkę. Po raz kolejny potwierdziło się, że przy dzieciach cisza i chwila spokoju to straszliwe zagrożenie.
Wszystkie dokumenty domowe, świadectwa dzieci, PIT-y, faktury domowe, rachunki, zdjęcia, materiały szkoleniowe utworzyły na środku malowniczy, dokładny misz-masz. Na tym siedział zadowolony potomek i gniótł jakieś zdjęcie. Łaska boska, że zajrzałam, bo dopiero przechodził do drugiej fazy akcji. Był bardzo niezadowolony, że nie pozwoliłam mu sprawdzić swych umiejętności jako niszczarki do dokumentów.
Następną godzinę spędził przypięty w  foteliku. Obserwował jak usuwam skutki jego działalności. Mniej więcej, bo dokładna segregacja trochę zajmie.
Ledwie ochłonęłam po nadprogramowym działaniu i zaczęłam się szykować do wyjścia po pieluchy dla babci, odwiezienie dziewczynek na zajęcia i przywiezienia innych dzieci do domu zadzwonił telefon. Jacuś.
Bez żadnych złych przeczuć odebrałam. Moje dziecko strapionym głosem poinformowało mnie, że nie wyhamowało na rolkach i wpadło na samochód . Samochód ma zgniecione tylne światła, właścicielka żąda zadośćuczynienia. Ja też!!! Za moje stargane nerwy (Jacuś to odpracuje). I tak szybko się opanowałam i zaczęłam dziękować, że nie wpadł pod samochód. No to nadprogramowa wizyta pod szkołą Jacka i uszczuplenie budżetu. Kiedyś jak chłopcy byli mali śmiałam się z pomysłu męża, by założyć specjalną lokatę na zbite szyby. Jaki śmieszny dowcip. Teraz stwierdzam, że było w tym dużo racji. To zresztą nie pierwszy wyczyn naszego zrównoważonego i spokojnego Jacusia. Może dlatego za każdym razem tak nas potrafi zaskoczyć.
Wobec tych wydarzeń korki, brak pieluch dla babci czy wymiotujący w nocy Piotruś to już detal. no i jeszcze całkiem siwa nie jestem:)))

Joasiek nas wczoraj rozbawiał. Jedli z Józiem wiśnie z kompotu i Asia uparcie:
-Te przewiśniegi są  pyszne.
-Asiu, wiśnie.
Tu było kiwanie głową i:
-Te przewiśnie są pyszne.
I gadaj tu z taką:))))

czwartek, 16 kwietnia 2015

Wyzwanie

Czuję się wolnym człowiekiem. Bardzo zmęczonym, ale bez ciężaru wiszącego nade mną jak miecz Demoklesa. Zadzwoniłam gdzie trzeba, notkę przygotowałam i tylko muszę zrobić "wyślij". Jestem straszliwie zmęczona tym zdenerwowaniem. W  ogóle życie jest mocno intensywne i wykazuje tendencje do bicia rekordu świata.
Wolność wobec obowiązków oznacza, że zaczęłam zauważać inne sprawy. Otóż sprawy remontowe nie posuwają się naprzód. Właściwie posuwają tylko nie w tym kierunku, w którym bym chciała:) Ściany poszpachlowane, zabudowa kanałów ogrzewania w rozumie u męża, drabina i różne narzędzia stoją dumnie a książki powracają. Mąż-kolonizator ma świeżutki teren do zagospodarowania. Zaraz będziemy się kłócić. Problemem może być jednak to, że biedak padł zmęczony jak podcięta lilia. Poczekam, co się odwlecze to nie uciecze:).
Dzisiaj krzątając się po domu ( czytaj latając) i robiąc to co powinnam( patrz poprzedni post) wpadłam na genialny pomysł. Otóż podjęłam wyzwanie blogowe napisania tekstu, nowego, nigdzie nie publikowanego. Obiecują w zamian sławę i chwałę. Od razu poleciałam na taki lep. Na sławę można mnie wziąć zawsze. Wracając do genialności, w głowie ułożył mi się świetny tekst satyryczny, taki monolog kabaretowy. Żałowałam po stokroć, że nie mam dyktafonu bo nie wiem czy wiernie go odtworzę. Niestety nie mogę go tu zaprezentować ale w ciągu 30  dni mam nadzieję podesłać link. To bardzo dziwne uczucie, kiedy niezależnie od tego co robię w głowie układają mi się zdania. Mam zawsze pod ręką różne karteczki, ale czasami nie nadążam z notowaniem:)

Ostatnio króluje u nas na kolacjach twarożek ze śmietaną i szczypiorkiem, może być też dodatek koperku lub rzodkiewki. Dzieciaki uwielbiają twaróg. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia bo wszystko zażarli:)))) Tylko Piotruś trochę zostawił na sobie


Z Józiem otworzyliśmy zbrojownię i zrobiliśmy piękną rycerską tarczę. Mam nadzieję pokazać ją w odpowiedniej zakładce.

Jutro jest długi, trudny dzień. Również z tego powodu, że moje trzy panny -13, 11 i 9 lat mają samodzielnie podjechać kilka przystanków do taty po swoich zajęciach dodatkowych. Na szczęście będą razem i ja zupełnie ale to zupełnie nie kwoczę;-P

I jeszcze prezentacja mojej dzisiejszej zabawy. Znowu będzie o pojedynczych skarpetkach, ale niedługo będą mogły wystąpić jako środek płatniczy. Tu drobna ilustracja tego co mnie tak frustruje:


I to prowadzi prostą drogą do szaleństwa. To są te same czy nie? Ja przecież już taką widziałam! A nie to ta sama. Siedzę nad stosem tych skarpetek niby wierzba płacząca i zastanawiam się nad sensem ich zmieniania. Może je na stałe przyspawać?
Jednak pomimo chmur, wiatru i skarpetek są jasne punkty:) Mamy buty plażowe, na kamieniste plaże. Schowałam je i nie pozwoliłam zdjąć metek, by nie podzieliły losu skarpetek. Niestety niektórzy je podebrali, by się nimi nacieszyć co odkryłam dopiero chcąc zrobić poniższe zdjęcie:)


Wychowanie bezstresowe

Zanim przejdę do meritum...( mam nadzieję, że tam trafię ).
To jest ta chwila o poranku, którą teoretycznie mam dla siebie. Dziś sądząc ze śpiewów z łóżeczka Pitiego może okazać się to problematyczne:) Dzieci w drodze do szkoły, Piotruś jeszcze dosypia po pożegnaniu z rodzeństwem ( zaraz o tym napiszę) a ja powinnam:
zaszyć kolejne dziury, bo Józio wczoraj wrócił  z dziurawą łatą
puścić pranie
powiesić pranie
rozłożyć pranie
rozpakować zmywarkę
pozbierać porozrzucane nie wiadomo kiedy fragmenty garderoby i zabawek
wyjąć z łóżek tony książek
pościelić niektóre łóżka, w tym własne
odkurzyć
wstępnie przygotować obiad
zadzwonić do przychodni, poradni, szkoły itp.
podlać kwiaty
spakować za małe ciuszki dla znajomych
sprawdzić skąd się bierze podejrzany aromat w gościowej łazience
spisać zakupy i zamówić je w Tesco
znaleźć skarpetkowe pary
zasadzić w końcu  agrest i porzeczkę
pozbierać zabawki z ogródka w jedno miejsce, niektóre są nawet na ulicy
wymyć podejrzanie lepką podłogę w kuchni
wysłąć zagajenia do prasy i tvp w związku z Turniejem im.Żołnierzy Wyklętych (już napisałam)
i jeszcze wiele innych.
Zamiast tego sobie piszę:).
Ten poranny czas, dobrze wykorzystany daje mi przewagę nad codziennością. Nie muszę później gonić, pokrzykiwać. Mogę spokojnie porozmawiać z dziećmi a im są starsze tym więcej tak naprawdę potrzebują mojej uwagi. Czasu tylko dla nich, by mogły zapytać,pochwalić się, pomarudzić. Z maluchami jest prościej, wystarczy poprzytulać, posadzić na kolanach albo w foteliku i gadać robiąc swoje. Są co prawda pieluchy, kaszki, ruszanie wszystkiego co dostępne, ale uwierzcie największe wyczerpanie czuję po kolejnej rozmowie typu:
- Czy wy mnie traktujecie poważnie?
- Ja nie jestem taki jak wy...
- Mamo, to było obrzydliwe, chłopacy dziś rzucali w dziewczyny prezerwatywą!
Dlatego zaraz kończę , bo czas brać się do roboty:).
Piotruś ucichł, więc jest szansa, że przyśnie. Poranki są dla niego wyczerpujące, zwłaszcza z powodu rozpaczy. Ze względu na naszą "podmiejskość" dzieci wstają dość wcześnie. Gimnazjaliści wychodzą o 6.30 a reszta rusza z tatą około 6.45. Piotrek jest czujny i wstaje wraz z nimi. Zjada kanapkę i kręci się wśród rodzeństwa znakomicie utrudniając poruszanie się w nagle za małym przedpokoju. Korytarz maleje złośliwie zawsze rano, wredna bestia. Piti pierwsze oznaki żalu okazuje po wyjściu Jacka i Marysi. Rytualnie już zasiada wtedy na progu drzwi wejściowych i gada do siebie. Chyba o konieczności pilnowania pozostałych:)
Zabieram go stamtąd nie zważając na protesty. Wyrywa się i dramatycznie wyciąga ręce do rodzeństwa opuszczającego domowe pielesze, do taty, który daje nadzieję podchodząc na pożegnalnego buziaka. Leją się łzy...Pędzimy do kuchni, by tam przez okno obserwować załadunek samochodu i pomachać na do widzenia. Piterek ożywia się na chwilę, by po ich odjeździe załamać się i żądać kaszki. Potulnie wraca wtedy do łóżeczka. Powtarza się to codziennie. Próbowaliśmy wymykać się po cichu, kłaść go przed wyjściem dzieci, ale to na nic. Czujnie budzi się i nieodmiennie rozpacza jeśli poranny rytuał zostaje zaburzony. W jego oczach widzę, że jeszcze kiedyś uda mu się przechytrzyć wszystkich i wymknąć wraz z rodzeństwem. Mnie trochę boli serce, bo wiem, że to nastąpi. Powiem więcej jestem przekonana, że przyjdą takie dni, kiedy nie będzie chciał wychodzić do swoich obowiązków. Tylko jak mu to dzisiaj przekazać, jak go przekonać by cieszył się tym co ma? To taka nasza ludzka natura, że nie dziękujemy za to co mamy, nie doceniamy tego, że każda rzecz ma swój czas:)
Wczoraj właśnie prowadziłam z Jasiem rozmowę na ten temat. Zaczęło się od tego, że dzieci nie lubią leżakowania a teraz to by się poleżakowało. Wyobrażacie sobie: środek dnia, łóżeczko, kocyk i ktoś kto opowiada bajkę a ty masz nic nie robić tylko spać:) Ja mogłabym nawet pogapić się w sufit i na spokojnie trochę pomyśleć:)))
No to teraz wychowanie bezstresowe. Jak dla mnie nie istnieje. Wychowanie, jak mówi mój mąż jest stresujące i to dla obu stron:). Dziecko potrzebuje granic. W tych granicach należy dać mu wolność, by mogło uczyć się samodzielności, odpowiedzialności. To jest konieczne byśmy nie zagłaskali dzieciaka. Granicą jest np.to, że nie krzywdzimy drugiego człowieka. Wolnością, że nie musimy się z nim przyjaźnić. Idealnie byłoby kochać wszystkich, ale jesteśmy grzesznikami i nasze dziecko również może mieć z tym problem. Granicą jest nie wybieganie na ulicę, wolnością np. czy trzyma wózek z młodszym bratem z lewej czy prawej strony itd. Wychowanie nie-bezstresowe wymaga więcej od nas rodziców. Przypomniało mi się, że ci wyznawcy bez-stresu mnie wkurzają. Byłam świadkiem takiej scenki:
Sklep mięsny, mama z zerówkowiczem. Mama bezstresowo robi zakupy a dziecię łazi po ladzie, po ludziach, usiłuje wejść na zaplecze, poruszać kasę. Na uprzejmą prośbę ekspedientki o reakcję, mamusia rzuca:
-To niech pani mu zabroni, ja nie jestem od zabraniania. Co ja mu powiem?
Ja w tym momencie chciałam przełożyć przez kolano, ale nie dzieciaka tylko mamuśkę.

środa, 15 kwietnia 2015

O jaka ja mądra byłam cz.2

Na razie tylko krótko chcę zaanonsować, że właściwy tekst do tego tytułu znalazł się na Czytadłach dla dorosłych.
Teraz z ubolewaniem muszę napisać o Żołnierzach Wyklętych ( bo paraliż trwa: NIE UMIEM PISAĆ)
Potem zamierzam tu odreagować stres.

O jaka ja mądra byłam:)

Pogoda nas nie rozpieszcza a nawet wręcz przeciwnie stosuje zimny chów . W Trójmieście można pomarzyć o dwustopniowych temperaturach, wieje przejmująco i zacina zimny deszczyk. Z dziką zazdrością patrzę na pogodowe mapki wskazujące na 20 stopni na południu Polski. No, mieszka się na dalekiej północy:(. W związku z tym zimowe kurtki po raz kolejny wróciły ze strychowego wygnania a co niektórzy poczuli się mocno oburzeni tym, że nie można chodzić  w trampkach. Przecież już chodzili! Po co czapki, szaliki? Józio do którego nie przedarła się informacja o niekorzystnej zmianie pogody już kaszle a Apsiula pociąga nosem.
Przy ostatniej wizycie w przychodni unikałam jak ognia pielęgniarki od szczepień, bo po raz kolejny mamy straszliwe opóźnienie w szczepionkach:). Albo Piotruś jest chory albo któreś z rodzeństwa.
A ostatnio w przychodni byliśmy w Wielkim Tygodniu z Marysią. Bolało ją kolano. Informowała mnie o tym, potem narzekała, kulała, potem znowu było dobrze a potem się sytuacja powtarzała. Ponieważ mam odwrotność zespołu Munchhausena ( w tym wypadku chodzi mi o jego odmianę matczyną czyli matka wyszukuje lub co gorsza prowokuje np.truje objawy chorobowe u dziecka by przeżyć coś niezwykłego, znaleźć się w centrum zainteresowania ) uspokajałam moje dziecko i tylko dopytywałam się co działo się na wf-ie, czy w nic się nie uderzyła. Ponieważ wywiad był ujemny ( nic się nie zdarzyło:))) w końcu trafiłyśmy do pediatry. Skierowanie na usg kolana i do reumatologa. Po dwóch dniach Marysia w płacz, że nie może ruszyć nogą. Oczywiście wieczorem. No to na izbę przyjęć. Była wtedy u nas babcia, więc pojechał tylko tatuś. Wrócili o 1 w nocy, nic się nie dzieje. Dziecko płacze. Telefon do Uli-pediatry, bo zaczęłam mieć już różne mroczne pomysły. Dlaczego nie zrobiono usg? Brak odpowiedzi. No to pójdziemy w trybie pilnym prywatnie. Na szczęście zaraz był telefon, że zwolniło się miejsce w kolejce do usg i można z bólem podjechać w ciągu godziny. To było wyzwanie, miałam 10 minut na spakowanie Piotrka, babci- bo nie można jej zostawić i chromej Marysi a potem mogłam się tylko modlić o brak korków na trasie i miejsce parkingowe, by sprawnie dojść  tam z całym orszakiem. Teraz jak o tym myślę to stwierdzam, że to niezły hardcore był.
Świetna doktor robiąca usg. Nie ma oznak stanu zapalnego, zmian świadczących o nieprawidłowych rozrostach tylko obrzmienie poduszki tłuszczowej, która może dawać ucisk. Częste u dziewczynek w wieku dorastania ze względu na zmiany hormonalne. Leki p/bólowe. I faktycznie po dwóch dniach Marysia zaczęa śmigać jak przedtem:))).
Przy okazji, od Uli-pediatry dowiedziałam się, że spodnie rurki mogą nasilać te objawy. Po prostu ze względu na swój krój przyciskają rzepkę do kości i powodują ścieranie powierzchni stawowej i dolegliwości bólowe. Jak sama powiedziała udało jej się kilkakrotnie uzdrowić nastolatki z przykrej dolegliwości poprzez zalecenie zmiany spodni:))). Człowiek uczy się jednak cały czas.
Muszę jeszcze napisać na smutno o tym zespole Munchausena. Otóż na przełomie roku zupełnie normalni rodzice ze swoim 9 miesięcznym dzieckiem pojawili się w Centrum Zdrowia Dziecka. Mieli skierowanie od pediatry na badania i diagnostykę bo maluch ciągle chorował i nie było wiadomo o co chodzi. Jakież było ich zdziwienie, gdy usłyszeli, że mają zakaz zbliżania się do dziecka i zostały powiadomione odpowiednie służby. Werdykt: matka truje dziecko lekami p/padaczkowymi. Matka, która na oczy nie widziała takich leków, działająca w stowarzyszeniu rodziców, ojciec również społecznik, starsza córeczka i jeden wynik, że we krwi matki są te leki. Po pierwszym wstrząsie ruszyli do walki o swoje dziecko. Okazało się, że wyniki pomylono. Dziecko po trzech tygodniach wróciło do rodziców, rodzina ma kuratora. Bo niby nic nie udowodniono, ale...Po drodze okazało się, że ten bardzo rzadki zespół w Centrum orzeka się kilka razy w roku, najczęściej pomyłkowo. By nie być posądzoną o stronniczość dodam,że takie śledztwo przeprowadziła Gazeta Wyborcza. I jeszcze, W Centrum jest specjalny zespół szkoleniowy do spraw zaspołu Munchhausena. Jak u Barei : Jest człowiek, znajdzie się paragraf. Są pieniądze na badania Munchhausena, znajdą się przypadki. I nikogo w tym wszystkim nie obchodzi trauma rodziców ani co najważniejsze tragedia małego dziecka rozłączonego z najbliższymi.Tak niestety dzieje się u nas w majestacie prawa.
Zupełne nie o tym miałam pisać, ale tak jakoś skręciłam:). Do tytułowego tematu wrócę mam nadzieję dzisiaj. Zwłaszcza, że muszę załatwić obsługę medialną imprezy o Żołnierzach Wyklętych i kombinuję jak od tego uciec. Możliwości nie mam za wiele, bo sprawa jest na dziś,  ale mam za to paraliż lękowy.

Jeszcze tylko, żeby tak minorowo nie było.  Ostatnio dostaliśmy w prezencie czekoladę z chilli. Ale jaką !
Jak mówił Złomek w Autach 2:
-A tych zielonych lodów (wasabi) w bufecie, co dają za darmo to
nie jedzcie.
Czekolada pyszna tylko po kilku sekundach wypala wnętrzności. A i tak jedliśmy 3 czyli średnią bo w ostrości dochodzą do 6.
Są różne smaki i niespodziewane dodatki, ale dostępne u nas na rynku czekolady z chilli w ogóle się do  niej nie umywają.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Ośmiornica

Ostatnio na jednym z blogów podczytałam o zapaleniu ucha i naiwnie pomyślałam, że na szczęście nasze dzieci z tą przypadłością spotykają się rzadko:). Inaczej niż ja. Całe moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem nocnych płaczów z powodu bolącego ucha.
Każdy nocny płacz dziecka rozpatrywałam pod kątem bólu ucha. Oczywiście było to straszliwe przegięcie:). Nie głodne, z pełną pieluchą czy ewentualnie z kolką lub tęsknotą tylko na pewno z bólem ucha. Taki obraz jawił mi się podczas  nocnych pobudek. Stan zapalny w uchu był, według mnie , tym straszliwszy im mniej przytomna byłam wstając do malucha. Starsze dzieci już mniej podejrzewałam bo umiały w razie czego wskazać gdzie boli.
Upłynęło wiele lat mojego macierzyństwa i pewne fobie udało mi się nieco okiełznać. Tę uszną również.
No i dzisiejszej nocy przy mojej głowie raptem pojawiła się niewielka figurka Asieńki.Spłakany maluch oznajmił:
-Boli mnie ucho.
Jedną ręką przytulałam obolałą istotkę a drugą budziłam mojego Ukochanego. Niech wie, ze bóle uszu jednak się zdarzają. Mój półprzytomny mąż przyniósł  kropelki, lek p/bólowy i watkę. Z tą ostatnią miał wielkie kłopoty bo złośliwie chowała się przed nim:)))
Medykamenty zostały zaaplikowane a Asiuwa położona w naszym małżeńskim łożu. Między nami. Z doświadczenia wiedząc jak się z nią śpi przytuliłam ją mocno. Nie spodobało się to i po pewnym czasie oznajmiła:
-Idę do swojego łóżeczka.
Uff! Zostaliśmy wyratowani przed ośmiornicą. Tak nazywamy spanie z Joanną. Uskutecznia wtedy ruch wirnikowy niczym wprawna pralka i człowiekowi wydaje się, że to niewielkie stworzenie ma niezliczoną ilość kończyn. Zajmuje również podejrzanie wiele miejsca w łóżku jak na tak niewielką istotkę. Oboje z mężem wtedy zazwyczaj zwisamy na brzegach łóżka. Jej decyzja o pójściu do własnego posłania dała nam szansę na normalny sen, choć krótki.
Inne znaczenie ośmiornicy sprzedała mi koleżanka. Jej dzieci mówią tak o swej rodzicielce, gdy ta w ferworze zajęć domowych równocześnie prasuje, buja, karmi, miesza w garnku, wycina, odrabia lekcje i nie wiem co jeszcze. Istna matka-ośmiorniczka.
Któraż z nas nie była w takiej sytuacji? My to umiemy wykorzystywać czas do maximum:)

I na koniec piękny tekst Doroty Łosiewicz o miłości do dziecka. Serdecznie polecam, życie staje się prostsze, gdy się kocha:
http://wpolityce.pl/spoleczenstwo/240694-piate-nie-zabijaj-historia-posla-ktory-nie-zgodzil-sie-na-aborcje

niedziela, 12 kwietnia 2015

Plusy dodatnie i plusy ujemne cz.2

Po przemyśleniu sprawy i kilku rozmowach, które odbyłam w dniu dzisiejszym uświadomiłam sobie, że nie mogę niczego napisać w tak delikatnej materii jak zakochiwanie się w wieku nastoletnim. To co ja w wieku lat .....dziestu:) postrzegam jako zabawną część  wychowywania dzieci, miłe wydarzenia wywołujące uśmiech tak jak śmieszne powiedzonka mniejszych dzieci, dla młodych ludzi są to sprawy śmiertelnie poważne. Byłoby to naruszenie wzajemnego zaufania. Także cisza..... Może kiedyś na starość a szkoda bo sami zainteresowani za kilka lat byliby zdziwieni.

Tak jak wspominałam wcześniej zaczęło się. Po domu poruszamy się lawirując między rolkami. Niektórzy już dzisiaj odbyli wielokilometrowe wyprawy.

My byliśmy dzisiaj w Parku Oliwskim, gdzie był nasz plac misyjny, zgodnie z wezwaniem papieża Franciszka. Wspólnoty, starsi, młodzi i całą chmara dzieciaków dla których są to wspaniałe chwile spędzane w gronie pobratymców. Można się wybiegać, wytańczyć za wszystkie czasy, usłużne ciocie mają zawsze jakieś smakołyki i tylko ci rodzice trochę przeszkadzają. Miałam ochotę związać sznurkiem na wzór baleronu Joaśkę i Józia. Józio ze swym przyjacielem Antosiem znikali eksplorując zakamarki parku a Aśka marudziła:
nie chcę czapki, pić, jeść, zimno, ciepło, spać.
Przestała dopiero przy tańcach. Niestety tylko na chwilę.
W oczach miałam chyba sztylety i nie wiem czy nie byłam antyświadectwem wielodzietności:)). No tak, kompletnie nie daję sobie rady, zresztą wraz z mężem. Mam wrażenie, że co prawda tu chodzi bardziej o rozpieszczenie księżniczki.
Mieliśmy zresztą spięcie z pewną panią. Józio pognał do Antosia i zniknęli. Ale tak zupełnie. W końcu go odnaleźliśmy, ale przez te kilka minut na pewno mi przybyło siwych włosów. Wojtek chwycił go za rękę i rozpoczął przemowę nawet nie bardzo uniesionym głosem. Przechodząca pani:
-Proszę go nie bić.
Mnie zamurowało, bo o żadnym biciu nie było mowy. A mój mąż:
-Wiem proszę pani.
Podziwiałam go w tym momencie za opanowanie. Pani dołożyła:
- Ani nie ściskać za rękę.
Dobrze, że sobie poszła....
Na koniec kiedy dzieciaki już oklapły z sił po szaleństwach i były rozmarudzone czyli Asia pokładała się po chodniku i powtarzała jak mantrę:
-Pić, jeść, pić, jeść itd.
a Piotrek  protestował przeciwko ograniczeniu wolności w wózku, złapany po raz kolejny w drodze do strumyka czuję na sobie czyjś wzrok. Patrzę a obserwuje nas moja dzisiejsza ulubienica czyli pani dobra rada,uh,
Ponieważ wszyscy zostali zaproszeni na za tydzień boję się, że zjawi się z policją i nic nie wyjdzie z mojego udawania wspaniałej matki. To tak trochę na wesoło, ale to temat ,którym się jeszcze zajmę na poważnie.
Jak możecie się domyślić dzieci natychmiast zasnęły w samochodzie wykończone imprezą na świeżym powietrzu.
Nasze starsze dzieci były z kolei w Sopocie i tam na Monciaku miały swój plac misyjny. Niektórzy właśnie stamtąd wrócili na rolkach i w krótkich spodenkach, brrrr.
Jutro tata ma kolejną koronarografię i mama znowu przyjeżdża do nas. Na dwa dni. W rozgrzebany remont i mnóstwo spraw do pozałatwiania. Przyznam się, że mam stracha jak podołam.

Od piątku zapominam napisać o notce jaką dostałam od Józia pań w przedszkolu. To jeszcze cały czas wraca sprawa eleganckiego wyglądu moich synów na Paschę. I potwierdzenie, że przykłady pociągają:))))
Otóż Józio w przedszkolu szkolił kolegów jak układać włosy na irokeza. Używał do tego .... pistoletu na wodę. Koledzy zachwyceni. Szkoleniowiec podpatrywał starszych braci. Tylko jestem przekonana, że oni nie używali do tego pistoletów:)
Wynika stąd jeszcze jeden wniosek. Józio odznacza się pewną charyzmą i jest swoistym guru dla swoich kumpli. Teraz odkryłam skąd bierze się przynajmniej część tej charyzmy ( pozostała to jego niewątpliwy urok i siła charakteru).  Ma starszych braci i dużo się od nich uczy:)))))

Moja siostra podesłała na fb:)
Dodam, że w Chorwacji to podstawowy napój na ciepło. Jeśli w kawiarni poprosimy o herbatę można spotkać się z troskliwym pytaniem o stan zdrowia. Herbata jest tylko dla chorych.

sobota, 11 kwietnia 2015

Plusy dodatnie i plusy ujemne:) cdn

Tytuł posta opublikował mi się tuż po napisaniu, kiedy jeszcze treści nie było:)
Chciałam pisać o plusach i minusach zakochania się chłopaków, ale o tym za chwilę.
Najpierw muszę , no po prostu muszę napisać o plusach i minusach wiosny. Właściwie do wczoraj uparcie twierdziłabym, że są tylko plusy. Piękna pogoda, słońce, żyć się chce, mniej ubrań, dzieci brykające na dworze i mniej chorujące.
Niestety dziś ujrzałam również minusy. Cała sterta ubrań do zaniesienia na strych, kolejna do zniesienia. Poszukiwania tenisówek, pantofelków, chustek na szyję i natykanie się ciągle na pojedyncze rękawiczki. Innymi słowy oprócz stada pojedynczych skarpetek obecnie posiadamy również stado pojedynczych rękawiczek. Bogacimy się!
Raptem widzę, że nie tak dawno przecież myte okna wcale nie są czyste.
Między doniczkami jest warstwa kurzu a wszelkie zakamarki nadają się tylko do sprzątania. Właściwie gdzie nie zajrzę tam należałoby zrobić porządek....
I jak tu się cieszyć wiosną?????????

Jeszcze a propos poranka. Po postawieniu ostatniej kropki  w poprzednim poście musiałam w trybie ekspresowym ewakuować się z łóżka. Dlaczego? Otóż w ferworze przygotowywania się do remontu zdjęliśmy wszystko ze ścian. Również karnisz a co za tym idzie firanki. Okno jest golusieńkie i niezbyt czyste, jak się okazało:(  Tego ranka ujrzałam na tle czystego nieba drabinę i usłyszałam jak pan dekarz zaczyna się po niej wspinać. Wyprysnęłam z łóżka w tempie kosmicznym. Nie ma to jak odwiedziny o poranku.

W kwestii remontu. Czarna dziura pod naszym łóżkiem została opróżniona. Niektórymi odnalezionymi tam skarbami zostałam mile zaskoczona. A ile książek tam było.Głównie tych mocno poszukiwanych, w związku z którymi padały różne niemiłe oskarżenia o przepicie lub bezprawne zawłaszczenie. Ubytki w ścianie wstępnie są uzupełnione. Teraz trzeba poprowadzić kable, zabudowę ogrzewania i będzie można malować:)
Już nawet mamy zakupioną farbę.
A było to tak. Wymyśliłam jasny błękit. Tak nie do końca byłam zdecydowana, ale nic innego mi nie pasowało. Sypialnia nie jest duża. Mój mąż nagabywany w tej kwestii uparcie twierdził, że on rozróżnia kolor ładny i brzydki. Woli ładny. Zbyt pomocne to nie było.
Pojechaliśmy do odpowiedniego sklepu, chodziły mi pogłowie jeszcze jakieś pomysły łączenia kolorów, albo wyklejenia fragmentu ścian tapetą. Nie miałam szansy się zastanowić. Poległam już przy farbach. Za dużo kolorów, firm, odcieni. Miotałam się przy różnych odmianach niebieskiego usiłując wycisnąć od Ślubnego jakieś wrażenia estetyczne. No i wycisnęłam. Mąż popatrzył, popatrzył i wskazał na piękny ....żółciutki kolorek i stwierdził:
-Ten jest najlepszy.
I to by było na tyle. Malujemy na żółciutko:))). Może i lepiej. Ale już nie uwierzę, że nie rozróżnia kolorów.
No i nie widać. Ale to taki słoneczny żółciutki:)))

O zakochaniach  napiszę jutro. Mam mocne postanowienie, żeby zawsze w niedzielę pisać coś w zakładkach i jutro zacznę. Słowo daję:)))

5 minut

Mam dosłownie tytułowe 5 minut, żeby coś napisać zanim wszyscy wstaną.
Życie jest cudownie intensywne i słoneczne tylko znowu cosik mało śpimy.
W ostatniego Sylwestra, kiedy siedzieliśmy w domu z gromadą zasmarkanych i rozgorączkowanych dzieci siadłam do poszukiwań miejsca na wakacje. Pisałam już, że w wyniku tych działań mamy zarezerwowaną kwaterę w Chorwacji, na pierwszą połowę sierpnia. Wtedy wydawało mi się to czasem nie do przetrwania. Tu zdjęcia błękitnej wody i słońca a dookoła mikroby, zielone katary i szarość za oknem:)
Surowo upominałam siebie, by żyć codziennością a nie mrzonkami czegoś przecież odległego i wciąż niepewnego.
A tu nagle mamy kwiecień. Co dnia tyle się dzieje a w słońcu jest pięknie.
Za chwilę wychodzimy na wykład "Córeczka tatusia", nasi chłopcy mają tam służyć jako opiekunowie do dzieci. I wstyd się przyznać, ale strasznie się denerwuję jak sobie poradzą choć to nie pierwszyzna dla nich.

W całym domu unosi się charakterystyczna woń rzeżuchy. Wielkanocna rzeżucha wysiana w Niedzielę Palmową przez Martę urosła pięknie i stworzyła idealny zielony dywanik. Kiedy młodsze towarzystwo to zobaczyło też chciało .W Wielkim Tygodniu odbyły się ponowne siania. Miałam zaćmienie umysłu, bo przecież mamy ogródek, w którym mogli poustawiać sobie dowolną ilość doniczek z aromatyczną roślinką. Ja nieopatrznie zgodziłam się by każdy miał swoją uprawę w swoim pokoju. Coś jak ulubione zwierzątko. Rzeżucha za nieustanne podlewanie, noszenie ze sobą a czasem i tulenie odwdzięczyła się bujnym wzrostem i podzieliła niezapomnianym zapachem. Zanim skojarzyłam fakty niesłusznie zdążyłam oskarżyć naszego futrzaka o niestosowne zachowanie tudzież zaczęłam przeszukiwać dom pod kątem jedzenia żyjącego własnym życiem. A to tylko rzeżuszka... Mam niecne zamiary wobec niej i chyba skończy pożarta:)))) To będzie ostateczne rozprawienie się z przeciwnikiem.

Remont sypialni postępuje, aż nie wierzę. Zniknęły stosy książek, pudeł, większość przydasiów a pojawiła się drabina. To chyba coś znaczy.
Wstajemy, wstajemy bo zajechał zamówiony pan dekarz. Zapomniałam, że jeszcze przed wykładem mamy zaplanowaną jego wizytę. Znikam.

piątek, 10 kwietnia 2015

Ojciec przy porodzie

Nie pytajcie jakimi ścieżkami zawędrowałam w te akurat rejony. Może to artykuły o polityce prorodzinnej, może wiosna i to, że zbliżają się urodziny naszej najstarszej latorośli, nie wiem.
Mam chwilę czasu po oddaniu krwi . Marta, która jest chora zobaczyła piękną pogodę, słońce i postanowiła wybrać się do sklepu, bo poczuła się zdecydowanie lepiej. Wzięła ze sobą Piterka więc mogę poświęcić się ulubionej rozrywce:)
 Właśnie czytałam artykuł o tym, że jednak Polska ma jeden z najniższych wskaźników jeśli chodzi o "dzieciatość" i jak na razie nie ma boomu urodzeniowego na jaki liczył rząd po wprowadzeniu rocznego macierzyńskiego. Otwarcie już przyznają media mainstreamowe, że czekają nas straszliwe problemy z emeryturami, szkołami, usługami itd. Podobno od nowego roku ma być wprowadzona roczna pensja dla matek rodzących dzieci. Z jednej strony pomyślałam sobie smutno, że my nieraz zmagając się z różnymi przeciwnościami nie mieliśmy takiego wsparcia. A z drugiej strony ucieszyłam się bo może choć niektórym będzie łatwiej. I może zmieni się też społeczna ocena wielodzietności. Na razie niestety dla większości rodzina wielodzietna to patologiczna, roszczeniowa. Nawet w ankiecie Caritasu, którą kiedyś oglądałam był punkt:
Patologie w rodzinie: alkoholizm, samotny rodzic, inne np. wielodzietność:)))))
Teraz mogę się już z tego śmiać ale wtedy bardzo bolało.
Ja tam sobie jednak myślę, że w tym przyjmowaniu dzieci nie tylko o pieniądze chodzi. Prawda jest taka, że boimy się utracić kontrolę nad naszym życiem, nad naszymi dziećmi. A my musimy nad wszystkim panować. Wielodzietność z tego oswabadza.  Jedni się boją tej wolności, inni jej nie chcą. Dopóki gdzieś w naszych głowach i sercach nie nastąpi zmiana nie będzie większej dzietności w Polsce. To moja teoria:)

Ale jak zwykle chciałam o czym innym.
Chciałam napisać o obecności ojca przy porodzie. Tu muszę się cofnąć do czasów jeszcze panieńskich i spotkania z prof. Włodzimierzem Fijałkowskim. Byłam zafascynowana jak można patrzeć na kobietę, na dziecko w łonie matki. Na medycynę szłam już z myślą, że położnictwo albo nic.
Potem byłam w Łodzi i oglądałam pierwsze w Polsce sale do porodów rodzinnych a potem pan profesor zabrał mnie na spotkanie z położną, która odbierała porody w domu. To był kosmos.
Wróciłam na gdańską uczelnię i do dodatkowych dyżurów, na które chodziłam na salę porodową, bo chciałam wiedzieć i umieć więcej i zjechałam z chmurki pod ziemię. Naiwnie podzieliłam się zachwytami z lekarzami najlepszego ponoć oddziału w Trójmieście  i z ich ripost zrozumiałam, że to się im nie mieści w głowie. Ojciec  przy porodzie, pacjentka najważniejsza? Pacjentka czuje i chce być uczestnikiem? Przecież chodzi tylko o to, żeby był spokój i było szybko.
21 lat temu, gdy byłam jeszcze studentką miała się urodzić nasza pierworodna. Teraz dopiero widzę, że nie bardzo pytałam mojego Ślubnego co on uważa o swojej obecności przy porodzie. Dla mnie to było oczywiste. Szukaliśmy, a raczej wtedy to ja szukałam możliwości porodu w domu. W gdańskich  szpitalach nie słyszano jeszcze o porodach z ojcem.
Jako, że z tych dodatkowych dyżurów znałam właściwie wszystkich lekarzy rozmawiałam też z nimi o możliwości porodu w domu. To w ogóle wywoływało przerażenie na ich, co charakterystyczne w większości męskich twarzach. Po drodze przez znajomych poznałam położną, która odbierała w Gdańsku porody domowe. Niestety w terminie naszego porodu nie było jej w kraju. Ona podrzuciła mi jednak do przeczytania książkę Ireny Chołuj "Poród w domu". Mała książeczka ze wspomnieniami z kilkunastu porodów domowych. Efekt łaał:)
Byłam jak zaczarowana. W tym czasie jeden z adiunktów chcąc odwieść mnie od pomysłu porodu domowego obiecał wprowadzić mojego męża na salę porodową i położyć mi na chwilę dziecko na brzuchu(!). Nie mogliśmy rodzić w domu to dobre i to.
Poród odbył się w asyście mojego męża, przebranego za studenta medycyny (!), przytuliłam małą Martusię i zabrano nam ją na trzy godziny. Potem zrobiliśmy małą rewolucję wychodząc do domu na własne żądanie. Było warto.
Najważniejsze jednak, że pomimo wszystkich życzliwych ostrzeżeń jak to mój mąż będąc przy porodzie dostanie oziębłości płciowej- tak, tak, mówiono mi to zupełnie poważnie,  że zemdleje, nie będzie chciał więcej dzieci, nic takiego się nie wydarzyło. O oziębłości płciowej raczej nie ma mowy ( dowód: 10 dzieci:))), inne dowody też mam ale są moje;-D) a usłyszałam potem od niego:
1. że to było bardzo ważne, bo choć się czuł strasznie nie mogąc mi pomóc to chciał w tym uczestniczyć tak jak uczestniczył w poczęciu
2. to początek jego relacji z dzieckiem
3. zaczął inaczej patrzeć na swoją mamę, docenił jej trud.
Wiele razy przy rozmowach wstępnych z rodzącymi opowiadał o swoim doświadczeniu jako ojca, o tym trudzie bycia na drugim planie i dodawał odwagi młodym tatusiom.
Dla mnie z kolei nie istnieje to, że nie mógł mi pomóc. Fakt, nie mógł zabrać skurczów i tego wysiłku ale czułam się kochana i chroniona, byłam z najbliższą mi osobą.
Przy kolejnych porodach jego obecność była już oczywista:))) również dla niego.


czwartek, 9 kwietnia 2015

Problem z dziurami

Dzisiaj dwukrotnie usłyszałam, że piszę za krótkie posty.
Bardzo mi miło:). Pisać lubię tylko jakoś brak mi czasu. W ciągu dnia wstrzelam się między roboty a wieczorem przysypiam. Taki los;-).
 Teraz też z niechęcią myślę o prasowaniu, które leży jak wyrzut sumienia, o skarpetkach do poparowania- bo moje dzieci, które są świetne w memo skarpetek do pary nijak nie zauważają:))) i czekają  na mnie tytułowe dziury.
Myślałam, że tylko te w spodniach Józia, ale ostatnie 5 minut pokazało mi jak bardzo się myliłam.
Józio do swojego mundurka nosi granatowe spodnie, takie w stronę dresowych, żeby wszelka działalność była możliwa. Garniturowy mundurek to dopiero od 1 klasy. Mamy ulubiony sklep,gdzie można zakupić te spodnie z trwałego materiału, choć nie są tanie. W poprzednich latach na cały rok starczały dwie pary, więc nie bawiłam się nawet w szukanie po lumpeksach odpowiednich tylko w tym roku znowu udałam się do onego sklepu po większy rozmiar. I niestety obie pary są ozdobione łatami już od września. Dokupiliśmy jeszcze jedną parę, żeby dziecię bez łat mogło wystąpić np. w teatrze lub na jakiejś wyprawie kulturalnej. Kolejna para upodobniła się do swych poprzedniczek w jakieś 2 tygodnie. Na szczęście dostaliśmy spodnie spadkowe,w idealnym stanie. To były te lepsze aż do dzisiaj. Józio dziś do domu wkroczył z wielką dziurą na kolanie. Biorąc pod uwagę, że również dżinsy mają dziury lub wyraźne przetarcia i był problem ze znalezieniem spodni na czuwanie, Józio w najbliższym czasie będzie się prezentował jak siódme dziecko stróża ( co w mojej rodzinie oznaczało łachmaniarza absolutnego) a nie jak ósme dziecko informatyka, którym jest. Niedługo ma być ciepło, pojawią się krótkie spodenki i zniknie problem dziur na kolanach, będą najwyżej strupy:))))

Kolejne dziury, które mnie dziś denerwują to sedesy. Mamy trzy łazienki. W łazience przy naszej sypialni problem z sedesem i spływaniem jest od nowości domu- jakaś fuszerka, zły kąt rury itd. Nie jest komfortowo, ale dało się żyć. Od wczoraj już jest gorzej, niby spływa ale... Najgorsze, że nie wiem czy nie brał w tym udziału Piotruś, dla którego łazienka jest ziemią obiecaną i owocem zakazanym jednocześnie a więc niezmiernie atrakcyjna. Ale ok, pożyjemy zobaczymy, nie jest źle.
Na dole jest też druga łazienka, gościowa, z której wszyscy korzystają bo nasze życie toczy się na dolnym poziomie. I właśnie przed chwilą okazało się, że w niej też nie spływa. Boję się, że mój Ukochany już kompletnie osiwieje.Na razie jest nieświadomy, bo pojechał z ojcem do lekarza po skierowania na kolejną koronarografię i wszczepienie defibrylatora. Ratunku!

Dzisiaj trwał dzień bez internetu. Towarzystwo podzieliło się na pary i bawiło w szkołę. Poziom "0"  i "-2":)
Ale bardzo pracowicie  spędzili popołudnie. Niech żyje starsze rodzeństwo, ja dzięki temu mogłam dalej opróżniać sypialnię i przygotowywać ją do malowania.
To już jedno z ostatnich tak spokojnych, domowych zdjęć. Przynajmniej na razie. Dlaczego?
Już we wtorek nastąpiła inauguracja rodzinnego maniactwa numer dwa. Zosia po raz pierwszy w tym roku wyszła na rolki. Pogoda sprzyja więc teraz dni wolne będziemy spędzać na trasach rowerowych, tych mniej uczęszczanych i pędzić na rolkach tudzież ćwiczyć to pędzenie. Zaczęło się od Ślubnego, reszta za nim. Ja niestety zawsze z najmłodszym i uczącymi się. Ale mojemu miłemu też się należy jakaś rozrywka a starsi jeżdżą na umór razem z nim. Jak na nich patrzę, jak śmigają to też mam straszną ochotę. Kilka razy się przymierzałam, ale mam lęk wysokości i przeraża mnie odległość od ziemi w rolkach. No poważnie! W związku z tym w zeszłym roku dostałam nartorolki. Kółko jest przed butem i za butem więc nie jestem tak wysoko ale i tak nie umiem jeszcze jeździć. Dopiero się ćwiczę. A i tak się boję.
W tym roku tragedia, Marysia i Hania nie mają rolek. Ze starych powyrastały. A tu nadchodzi niedziela. Zdaje się, że mój Ślubny planuje problem córeczek rozwiązać:) I właśnie stąd między innymi biorą się wiry finansowe. A z drugiej strony to dobrze wydane pieniądze, bo wspólny czas na świeżym powietrzu jest bezcenny. O zupełnie jak w reklamie:).
Ciekawe czy problem z dziurami pokrzyżuje plany rolkowe? Brrr....

Jutro muszę się zmobilizować i w końcu pojechać na odsysanie krwi;-) Ciekawe czy zlecenie sprzed dwóch miesięcy na badanie jest aktualne?
I muszę jeszcze zawieźć podania Marysi  i Zosi do szkoły muzycznej. Jedna chce na saksofon a druga na perkusję:)))). Tata pęka z dumy, bo wymarzył sobie coś na kształt The Corrs i według niego to krok we właściwą stronę. Jak mi do ćwiczeń gitarowych i skrzypcowych dołożą się jeszcze kolejne instrumenty to się chyba wyprowadzę. Trzeba będzie wygłuszyć strych i zbudować garaż, żeby mogli zacząć od garażowej kapeli:))))

środa, 8 kwietnia 2015

Gotowa na wszystko?

Właśnie wróciłam z Kopciuszka (z jednodniowym opóźnieniem), na którym byłam w towarzystwie 5 nieletnich kobiet. Trzech córek i dwóch pożyczonych:)
Chyba jestem niedojrzała. Płakałam i się denerwowałam jak się skończy:))) W pewnym momencie skojarzyłam, że przecież wiem co będzie dalej, ale i tak nie mogłam wytrzymać z nerwów. Już, już miało się nie udać. Na szczęście wszystko poszło jak trzeba i dobro zostało nagrodzone a zło przegrało.
Dodatkowo piękne krajobrazy, białe konie i szeleszczące, i wirujące w tańcu suknie. Szczypta humoru.
Typowo babski film ale piękny. Jeszcze przeżywam, więc nie do końca można mi wierzyć ale polecam. Te kobitki, które były ze mną też zachwycone:))))
Dzisiaj urządziliśmy dzień bez internetu, bo zdaliśmy sobie sprawę, że maluchy w ramach świętowania coś za często oglądały bajkę. I ta "jedna" bajka była podejrzanie długa. Tak więc po powrocie ze szkoły w ruch poszły kredki, ołówki i plastelina oraz nowość ( przynajmniej dla nas): mazaki zakończone pędzelkiem. U nieco starszych użytkowników wywołały zachwyt i wzmożoną aktywność plastyczną. Maluchy niestety nie mają umiejętności nieprzyciskania do podłoża i nowym nabytkiem nie były aż tak zachwycone.
 Tu waśnie praca wre:))))
Trochę niewyraźne, ale chciałam dać pogląd o jakie narzędzie mi chodzi.

Teraz jeszcze o moim ostatnim maniactwie czyli "Gotowych na wszystko".
Przeszło mi. Dobrnęłam do końca pierwszego sezonu i poczytałam o tym co dzieje się dalej. I według mojego subiektywnego zdania ( podkreślam, żeby nie urazić wielbicieli) serial zaczął skręcać w stronę opery mydlanej. Rozstania i powroty, niesprawiedliwe pomówienia i osiem sezonów. Ale sam pomysł był ekstra i wciągnął mnie jak wir. Byłam gotowa na wszystko byle dowiedzieć się o co chodzi;-D.
Moją osobistą i absolutną faworytką jest Marcia Cross (Bree Van De Kamp)  i jej straszliwie uporządkowana rzeczywistość, robienie tego co właściwe. Zagrała ją świetnie.

I nie mogę sobie odmówić, by nie wrzucić obrazka znalezionego na Demotywatorach. Rewelacja!

wtorek, 7 kwietnia 2015

Kłótnie

Wczoraj w sam raz w Lany Poniedziałek przywitał nas zimowy krajobraz. Dziś słońce ale z silnym wiatrem. Nie zważając jednak na pogodę wychodzę na spacer, bo zwariuję.
W niedzielę była pełnia i na moje dzieci wpłynęła niewątpliwie.
Wczoraj rano obudziłam się pierwsza i zgodnie z tradycją miałam prawo wszystkich oblać wodą. Nie skorzystałam z przywilejów tylko wróciłam pod ciepłą kołderkę. Za chwilę usłyszałam pierwsze kroki na piętrze. Do naszej sypialni przyszedł zaspany Józio. Był bardzo nieprzytomny, bo w ogóle nie skojarzył, że to ten wyczekiwany przez niego dzień. Już od kilku dni wszędzie chodził z pistoletem na wodę i próbnie skrapiał wszystko i wszystkich:) Teraz wystarczyła drobna podpowiedź by synek z błyskiem w oku pobiegł budzić rodzeństwo. No i zaczęło się. Część co prawda ochoczo przystąpiła do rewanżu, ale np. Marta wywołała niezłą awanturę uzasadniając swoje protesty historią i tradycją. Że niby Józio nie jest kawalerem gotowym do ożenku, więc nie ma praw. Musiałam wysilić mózg:
-Nie protestuj, bo nie wyjdziesz za mąż!
Ale nastrój kłótliwości się utrzymał. A to Mary i Hania nie chciały się bawić z Zosią, a to Hani wyjedli kotlety- bo ona dostałą jednego a tata trzy(!), a to nikt nie spojrzał i Piotruś po raz kolejny zalał kanapę bobofrutem. Itd.....
Dziś od rana niestety nie jest lepiej. Józio usiłuje przedłużyć śmigus-dyngus również na wtorek, niektórzy nie wiedzą, że trzeba zjeść śniadanie a inni nie chcą sprzątnąć naczyń. Więc wychodzimy, będziemy po drodze podlewać kwiatki, kupimy jabłka i powalczymy z wiatrem. Może to uspokoi wzburzone odmęty emocji. To i brak słodyczy. Bo jestem zdania, że więcej niż pełnia namieszały tu nadmierne dawki słodkości. Słonie też podobno tak się rozdrażnia:))))))
A popołudniu zaczynamy remont graciarni, by przekształcić ją w piękną sypialnię. Przy pomyślnych wiatrach za jakieś dwa tygodnie skończymy.
To znaczy chłopaki zaczynają, bo ja chyba wybiorę się z dziewczynkami na Kopciuszka;-)

niedziela, 5 kwietnia 2015

Alleluja!

Alleluja! Zmartwychwstał Pan!

Chyba trochę doszliśmy do siebie po całonocnym czuwaniu. Najbardziej zdumiewa mnie to,że nasze młodsze dzieci, włączając w to Piotrka brylowały całą noc. On co prawda przespał się około godziny, ale jak na półtoraroczne dziecko to jednak niewiele.
Czuję, że literacko zardzewiałam przez ten tydzień i trochę nie wiem jak uładzić to co mi szaleje w głowie więc pewno będzie nieskładnie:) Takie trochę rzucanie wrażeniami.
Świętowanie  zaczęło się kilka dni wcześniej od poszukiwania garniturów dla naszych panów. Niestety urośli. A obaj potrzebują , bo bierzmowanie, egzaminy i bycie ojcem chrzestnym. Teraz jak to piszę to Jan już nim jest:), a my jesteśmy dziadkami chrzestnymi:)))
Chłopaki w garniturach prezentowali się wspaniale.


Jak Józio zobaczył braci w eleganckich strojach koniecznie chciał się zunifikować. Akurat garnituru na jego rozmiar nie posiadamy, zakup nie wchodził w grę, zostały więc negocjacje. W ich wyniku :
do zwykłych spodni dobrana została elegancka koszula, nieco za duża kamizelka i jeden z krawatów taty, fachowo zawiązany i noszony koniecznie na kamizelkę a nie pod.
Po rozwiązaniu problemów z eleganckimi strojami mogliśmy udać się na czuwanie:).
Ta noc czuwania upływa różnie, raz trwa bardzo długo, innym razem mija nie wiadomo kiedy. Tak było i dziś. Może dlatego, że czuwanie było bardzo urozmaicone pilnowaniem dzieci. Piotruś koniecznie chciał wejść do chrzcielnicy a Asia miała muchy w nosie, bo chciała coś zjeść. Pominę milczeniem to, że przed wyjściem miała focha bo z kolei nie chciała jeść.
Bardzo czekałam na tę noc, na zmianę bo ostatnio jestem na pustyni. Chciałabym już z niej się wydostać.
Po tym czuwaniu mam pokusę myśleć, że to bez sensu. Zajęta bieganiem za dziećmi, pilnowaniem by nie przeszkadzały innym i walką z własnym zmęczeniem może coś przegapiam, coś mi umyka. Może tę noc mogłabym przeżyć inaczej? Lepiej? Czy na pewno dzisiaj doświadczyłam spotkania ze Zmartwychwstałym?
Odganiam jednak te myśli i sama siebie uspokajam, że to moje wyobrażenia jak powinno być , a Bóg wie w jakiej jestem sytuacji. I przychodzę do Niego z całą moją bezradnością i całkowicie pustymi rękami.
Wspaniałą chwilą podczas tej nocy jest chrzest dzieci. Tym razem było trzech chłopców i jedna panienka. Wzruszyłam się oczywiście, bo zaledwie rok temu chrzczony był Piotruś. To tak odnośnie tych ostatnich razów w moim życiu. Nawiedziła mnie smutna refleksja, że następne dzieci w rodzinie to raczej już nasze wnuki. Dla ukojenia duszy potrzymałam na rękach małego Antosia, moje styczniowe domowe dziecko ( czyli z porodu domowego). Słodki mały facecik. Miałam wyrzuty sumienia, bo jego rodzice co trochę odwracali się kontrolnie. Zupełnie jak ja kiedyś, gdy ktoś brał moje dziecko. Z jednej strony chwila odpoczynku, z drugiej niepokój. Oddałam im więc ich skarb, by nie naruszać miłych relacji;-P
Tu naszła mnie dodatkowa refleksja, że coraz częściej moi rodzący są zaledwie kilka lat starsi od moich starszych dzieci:(
Na czuwaniu spotkaliśmy też naszych przyjaciół ( też dużo młodszych), którzy czekają na swoje piąte dziecko. Czekają z drżeniem i nieustanną modlitwą bo rozpoznano u ich maluszka zespół poważnych  wad serca. Z ich opisu wygląda to tetralogię Fallota, ale ta nazwa nie padła. Ostatnie badanie wskazało na pogorszenie rokowań, bo ze względu na nieprawidłowy rozwój serca i aorty nie rozwijają się naczynia w płucach. Może być tak, że pomimo natychmiastowej interwencji kardiochirurgicznej nie uda się natlenić dziecka. Na razie maluch u mamy pod sercem jest bezpieczny, ale poród musi się odbyć w Łodzi albo Warszawie, by tuż po nim specjaliści mogli zająć się maleństwem. Leczenie jest długotrwałe i wieloetapowe. Jeśli oczywiście w ogóle będzie na to szansa. Z drugiej strony są pozostałe dzieci i konieczność innego zorganizowania życia rodziny na pół roku albo więcej. Po ludzku sprawy w ogóle nie do ogarnięcia.
Co mają w sercu rodzice, którzy czują ruchy dziecka, nawiązują z nim kontakt, kochają  a jednocześnie wiedzą, że za chwilę mogą je stracić. Mogę to sobie tylko wyobrażać. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. To mi pokazuje, że mam kolejny powód do wdzięczności. I niech ten Piotrek włazi uparcie całą noc do chrzcielnicy, dobrze, że jest. Jak możecie to westchnijcie w intencji tego Maleństwa i jego rodziny. Znowu mam łzy w oczach.
Jeszcze wrócę do Wielkiego Tygodnia.
Cały ten tydzień była u nas mama Wojtka. Dobrze, że były dzieci,bo marna ze mnie opiekunka. I bardzo nieświadoma. Niby wiem co nieco o Alzhaimerze, podpytałam również mamę chrzestną Asi-Ulę, która od wielu lat opiekuje się teściową ale i tak byłam zaskoczona.
W poniedziałek pełna wiary we  własne siły i możliwości dziarsko rozpoczęłam dzień i od razu wielki błąd. Drzwi wejściowe były nie zamknięte na klucz. Ja wybrałam się do łazienki i tamże usłyszałam odgłos zamykających się drzwi. Biegiem wyleciałam na dwór. Mama w koszuli nocnej była już na ulicy. A dookoła zadymka śnieżna. Uh!! Dobrze, że się nie przeziębiła.
Mamę tak jak i Piotrusia musiałam zabierać ze sobą wszędzie. A akurat trafiło się sporo niespodziewanych spraw, właściwie tak jak zwykle:)
Najgorsze jednak były dwie sprawy. Jedna to nieustanne pragnienie mamy, by wyjść z domu. Niby nie kojarzyła gdzie jest, ale doskonale wiedziała, że nie u siebie. Kiedy ją zagadywałam i odwieszałam kurtkę kilka razy nakrzyczała na mnie a raz miała łzy w oczach i Marysi powiedziała, że ją zamykam i truję. Niby wiem, że to rojenia bardzo chorej osoby ale gdzieś tam boli. Za chwilę się przytulała i mówiła, że mnie kocha, ale wyjść i tak chciała. Pogoda nie pozwalała na dłuższe spacery więc dzieci robiły z babcią krótkie wypady ale kilka razy dziennie. My natomiast braliśmy mamę wieczorem na zakupy. Spała po tym bardzo dobrze:) I tak każdego dnia.
-Mamo, jeszcze nie wychodzimy.
-Dopiero mama wróciła, a leje deszcz.
I tak po 50 razy. Mama potakiwała głową i po 30 sekundach znowu szła szukać kurtki.
Druga ciężka sprawa to zmienianie pieluch. Nie w sensie, że trzeba zmienić ale że trzeba na to namówić. Tu okazywało się jak cudnie jest z dzieckiem, które w razie czego weźmie się na ręce.
Mamę mogłam przytulić, ale jak tylko wspominałam że  trzeba się przebrać robiła się niemiła i złośliwa. Przechodziła też na "pani":
-Co pani mi robi?!
Czasem namawianie trwało dłużej niż całe mycie i przebieranie. Najgorzej było w Wielki Czartek. Trzeba było akcję powtórzyć 5 razy.Wieczorem Wojtek z dziećmi pojechał do kościoła, ja zostałam z mamą i Piotrkiem. Przebrałyśmy się do spania, mama już była czysta i pachnąca i wtedy zdarzył się wypadek po raz 6.  Na moje słowa, że trzeba do łazienki usłyszałam:
-A gówno!
Śmiejąc się przez łzy stwierdziałam:
-A gówno, gówno...
Mamę to zaskoczyło i dała się zaprowadzić do łazienki i rozebrać. W tym momencie znowu się zaparła. Negocjacje trwały z 10 minut. Dziękuję Bogu, że dał mi cierpliwość i nie podniosłam ani razu głosu. To nie było moimi siłami.
Straszna to choroba. mama nie pamięta jak ma na imię jej syn, ale pamięta, że jest jej i przy Wojtku była spokojniejsza. Widziałam też, że była na mnie zła, gdy się do niego przytulałam. To ten niezniszczalny instynkt matczyny. Mi ciężko jest się przestawić, że z wykładowcy akademickiego, zorganizowanej i wręcz pedantycznej pani domu nic nie zostało. Jest bezradna, zagubiona osoba. Przez  23 lata mojego małżeństwa nie zostałam tyle razy przez nią wycałowana co teraz przez ten tydzień.
Mamie zaczyna brakować też słów, nawet tych najprostszych a jednak wieczorem gdy Wojtek się z nią modlił świetnie pamiętała "Ojcze nasz".
Moja babcia twierdziła, że człowiek starzeje się od nóg albo od głowy. Ona denerwowała się, że nie jest już sprawna i nie może wielu rzeczy zrobić ale umysł miała jak brzytwa do śmierci w wieku 94 lat. Jan Paweł II też starzał się od nóg. Teraz patrzyłam na starzenie się od głowy i chyba jest straszniejsze.  To było mocne doświadczenie na Wielki Tydzień.
Żeby nie było tak zupełnie poważnie przytoczę jeszcze Apsiulę:
-Mamo kiedy ty się zrobisz ładna?
Co prawda mi po tym tekście nie jest do śmiechu....