niedziela, 1 listopada 2015

Jak nie dojechaliśmy na cmentarz

Mieszkamy sobie od pewnego czasu na obrzeżach naszego rodzinnego miasta. Nasi bliscy są pochowani na różnych cmentarzach. Peregrynację do ich grobów rozpoczęliśmy już w piątek. Od cmentarza w Oliwie. To cmentarz odwiedzany przeze mnie od wczesnego dzieciństwa czyli od śmierci mojego pradziadka. Tam leży również moja ukochana babcia i tata.
Dzisiaj natomiast mieliśmy zamiar trafić na Srebrzysko, piękny cmentarz w centrum metropolii, do grobu brata mojego męża. Jak wiadomo dojazdy samochodowe utrudnione, korki a i przez nasze problemy z mechanicznym rumakiem nie dysponowaliśmy odpowiednią ilością miejsc. Postanowiliśmy wykorzystać zatem niedzielę i podjechać do naszego ulubionego kościoła na Matarni, na mszę a stamtąd ruszyć koleją metropolitalną w pobliże cmentarza. Dla maluchów dodatkowa atrakcja, jazda pociągiem:)
Problemy zaczęły się przed błogosławieństwem. Staliśmy na schodach, przed wejściem, bo do wnętrza kościoła nie dało się wejść. Nie jest to dobre miejsce. Młodsze dzieci są rozdarte między naszym: jesteśmy na Mszy a towarzystwem hasającym przed kościołem, schodami po których da się wędrować, drzwiami do ruszania czy mnóstwem liści do zbierania. Ta lokalizacja wymaga od nas czujności:) Już po Komunii tę czujność straciliśmy. Józio pobiegł do grupki chłopców okupujących metalowe stelaże do parkowania rowerów. Ja nawet kątem oka to widziałam, ale postanowiłam już nie reagować. Niestety! Za moment Józio podbiega do nas z wystraszoną miną i trzymając się za głowę. Spomiędzy palców leci mu krew. Zdążyłam tylko zapytać ( bardzo inteligentnie zresztą):
-Coś się stało?
a Józio pokazał możliwości swoich płuc. Ryk z głębi jego niewielkiej, skrzywdzonej osoby był ogłuszający i paraliżujący, pospadały resztki liści z drzew. Oczywiście znaleźliśmy się  w centrum zainteresowania. Ja chciałam od razu zobaczyć co się dzieje, czy jechać na chirurgię, ale mój małżonek całkiem rozsądnie zwinął nas do samochodu. Uwolniliśmy parafię od broni akustycznej. Inna sprawa, że nasz samochód zmierzający w kierunku domu wypełniony był szlochami, histerią i pretensjami. Histeria i pretensje były Józia a szlochy niektórych sióstr, z żałości nad nim:) Józio ogólnie ma tendencję do teatralnego wręcz przeżywania i choć  dzielny z niego wojownik, z męstwem znoszący urazy to jednak zawsze pojawia się pytanie:
-A leci mi krew?
Jeśli nie leci to wszystko w porządku, nawet mocne urazy są przyjmowane ze stoickim spokojem. jeśli natomiast pojawi się chociażby kropelka, co tam kropelka, jej zapowiedź,  Józio wykorzystuje swoje możliwości wokalne. A ma nie byle jakie.
Tym razem sprawa była więc poważna, bo między palcami ściekała krew.
W domu nastąpiło bezlitosne obmycie rany, by sprawdzić czy wystarczy plaster, czy trzeba szyć. Niestety rana była głęboka i jak to głowa krwawiła obficie. Zamiast na cmentarz koleją metropolitalną, w gronie rodziny Józio pojechał z tatą na chirurgię dziecięcą. A my zostaliśmy w domu.
Marta co prawda podśmiewała się, że w takim ujęciu sprawy powinniśmy się cieszyć, że nie na cmentarz.Rodzeństwo było jednak trochę osowiałe, jak zwykle zresztą gdy jednemu z nich coś się dzieje.
Józio wrócił do domu ze szwami na potylicy, dumny, że tylko raz krzyknął i od razu zaczął hasać po domu, by wybiegać stres. Po tym widać, bez żadnych kontroli, ze dziecko czuje się świetnie. Największy jego problem to zakaz treningów dżudo przez dwa tygodnie.
A miał być taki refleksyjny, nastrojowy post, niemalże poetycki:)))
Tylko się pochwalę jeszcze czapeczką Asi, modelka niestety bardzo ruchliwa.

Modelka czapkę chwyciła i zaczęła używać, zwłaszcza, że podczas spaceru z siostrą zgubiła poprzednią. Zawsze mnie zastanawia jak można gubić odzież, którą się ma na sobie, ale jakoś można. Nie wiem czy już wspominałam ale Jacuś zgubił kiedyś buty. I to w dodatku takie, które były kupione zaledwie dwa dni wcześniej. No więc doświadczenie pokazuje, że można. Tu jest tylko subtelny problem, że jej jeszcze nie podszyłam polarkiem a bez tego jest mocno przewiewna.
Trochę gubi kolor bo już zmierzch panował:)


Natomiast na stole pojawił się wrzos. Jestem maniaczką wrzosu i koloru fioletowego. I koszyk z wrzosem, który przygotowała Marysia nosiłabym ze sobą wszędzie...
 Zachwyca mnie dokładność wykonania tych kwiatków i ich kolor.

 A tu jeszcze praca manualna. Kredki służą nie tylko do kolorowania czy rysowania. Precz z ograniczeniami!


7 komentarzy:

  1. Szwy na potylicy niedawno zaliczył u nas Rafałek... A na cmentarz niestety tez nie dojechaliśmy, bo wszyscy mężczyźni w domu zostali złożeni chorobą i trza się było nimi zająć ;)
    Praca z kredek - wow!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jak tu coś planować?
      Życie jest ciekawsze dzięki temu:)
      Nieustanna przygoda, choć czasami to bym się ponudziła...

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Dzięki. Najgorsze jest to, że mam pozaczynane mnóstwo rzeczy i nie mogę dokończyć. A tę czapkę "uszczelnię" pewno jak przyjdą mrozy:)
      Biedni to my;-) Jak można tak stresować rodziców?
      Co prawda przyjęliśmy to dużo spokojniej niż przy pierwszych dzieciach. Zwłaszcza, że dziecko osłabione i w ciężkim stanie nie wydobyłoby z siebie takiego ryku:))))))

      Usuń
  3. No u nas też już szwy przerabiane. I też najgorszy był zakaz gry w piłkę ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przekracza moje mozliwości dopilnowanie, by nie szalał. Roznosi dom, skacze ze schodów, z kanap, biega na spacerze tam i z powrotem robiąc chyba poczwórną trasę. Już się zastanawiam czy jednak BEZPIECZNIEJ nie puścić go na to dżudo????

      Usuń
  4. Dziwię się, że jeszcze sama ich Pani nie zszywa :-)

    OdpowiedzUsuń