środa, 25 lutego 2015

Mózgi dwa

Nie mogę się oprzeć i dziś zaczynam od obrazka. To mózg kobiety i mężczyzny. Mój Ukochany, który zawsze mi podczytuje co pisze pozwala sobie na konstruktywną  krytykę. I powtarza się jeden zarzut: piszesz o wszystkim, przeskakujesz od tematu do tematu. Trochę mnie to zastanowiło. Po przemyśleniu stwierdzam, że faktycznie tak jest, ale to dlatego, że wszystko mi się z wszystkim kojarzy i jak dla mnie logicznie wypływa. Dlaczego? Nie pytajcie. Widoczne tam się łączą ścieżki w moim mózgu:))))
Po kolejnym skrzyżowaniu trafiam na ścieżkę prozy życia. Dziś w nocy wymiotowała ponownie Asia. Nasz wirus uznał, że jesteśmy atrakcyjni i nie chce nas opuścić. Jest to miłość bez wzajemności. Wczoraj, żeby przewietrzyć Pitera i poprawić sobie przed latem kondycję wyruszyłam na marszobieg z wózkiem i różańcem. Zrobiłam 3,5 km  w 38 minut w tym dwie przerwy na kury. Z różańcem poszło gorzej, bo Piti gadał i tchu mi brakowało. Najpierw było "kukuryku" koguta a potem całe stado kur u pobliskiego gospodarza. Jako, że mieszkamy w podmiejskiej sypialni, która jeszcze niedawno była zwykłą wioską dzieciaki mają szansę pooglądać kury i czasami krowę. A obok budowla wielkiego osiedla:). Niemniej Piotruś na widok kur wpadł w euforię a ja miałam przymusowy odpoczynek. Wróciłam z mokrymi plecami i głową. Do domu niestety mam pod górkę. Dzisiaj powtarzam i zamierzam przejść 4 km.
A oto zdjęcia z wyprawy. Doszłam na skraj naszej miejscowości, to w oddali to już Gdańsk.


A to Piotruś zapakowany ciepło, bo on jednak siedział prawie nieruchomo.
Dzisiaj jest świetna pogoda, słoneczko dodaje energii. Jest trochę po 9 rano a ja posprzątałam, posegregowałam ciuchy i został mi tylko obiad do zrobienia! Miałam jechać dzisiaj do mojej mamy i pomóc jej w porządkach, ale nastąpiła zmiana planów- jak zwykle nieoczekiwana:). O porządkach u mamy będę pisała jeszcze nieraz, bo będą to ekstremalne porządki przed wyjazdem mojej mamy na stałe do Wielkiej Brytanii, do mojej siostry.
Mój Ukochany wczoraj i przedwczoraj wieczorem dzwonił na Węgry. Dlaczego? Bo przygotowujemy letnią wyprawę. Domyślacie się, że dla naszego zespołu jest to nie lada wyzwanie. Przez wiele lat mieliśmy jakąś mentalną blokadę odnośnie wyjazdów: koszty, samochód, małe dzieci. Ja może mniejszą, bo po siedzeniu w domu zawsze mi łatwiej ruszyć w świat. W końcu dwa lata temu mój mąż na urlopie zasłabł. Deszcz, zimno, Kaszuby, które są piękne ale z gromadą rozmarudzonych dzieci nie daja szansy na wypoczynek. My potrzebujemy wody i słońca, wtedy dzieciaki są szczęśliwe, my wypoczęci a wieczorem mamy siły na długie rozmowy i gry planszowe. Chyba, że wcześniej towarzystwo wymoczone przez naście godzin w wodzie pada. Wtedy można romantycznie spędzić czas we dwoje:). W  zeszłym roku zaczęliśmy nieśmiało, od słowackich term. Nie mieliśmy pojęcia jak to będzie. Umawianie się mailami z osobą, do której napisaliśmy przy pomocy formularza ze specjalizowanej strony, czy my tam trafimy, jakie będą warunki itd. Mnóstwo obaw i lęków. W końcu jedziemy z gromadą dzieci. Było świetnie, niedrogo. Byliśmy na samej granicy z Węgrami, na nizinie. Ludzie z życzliwym dystansem, kwatera super- mieliśmy do dyspozycji dom ( dwa bardzo duże pokoje, dwie łazienki i duża kuchnia) z ogrodem, a tam drzewa brzoskwiniowe:))). Dla 8 osób na tydzień za 1200 zł. Uznaliśmy, że to jest niewiele.
W tym roku chcieliśmy trochę dalej na południe, na Węgry. Gorzej z językiem. Tam nie panuje ogólnosłowiański. W Sylwestra, nie bardzo wierząc w to, że się coś uda napisałam w kilka miejsc na Chorwacji.A co tam. Co prawda wyglądało to cenowo przerażająco patrz prawo wielkich liczb, bo jak wszystko pomnożymy przez 9 to ho, ho( trójka starszych ma swoje plany).  I wielkie zaskoczenie, Chorwaci zaczęli szybko odpowiadać i gdy dowiadywali się, że jesteśmy jedną rodziną z tyloma dziećmi opuszczać nam ceny, proponowali nam zamiast jak to nazywają apartamentów właśnie oddzielne domy z ogrodem, których normalnie nie wystawiają itd. W zeszłym roku tak właśnie było z naszą słowacką gospodynią. Aż zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, która w zeszłym roku była w Chorwacji z 5 dzieci, bo zaczęłam podejrzewać, że może potrzebują nas na narządy (to te filmy sensacyjne oglądnięte z mężem). Potwierdziła życzliwość wobec dzieci i południowy temperament z przytulaniem i wszechobecnym "prijatielu". Nasz tegoroczny gospodarz inaczej nie zwraca się do mojego Ślubnego i zaprasza go na rakiję. Jak tak dalej pójdzie to rozpije mi mojego niepijącego męża. A ponieważ nie chcemy jechać jednym cięgiem to robimy postój u znajomych w Bielsko-Białej- mają wielką cierpliwość i pogodę ducha a potem na Węgrzech u Polki polecanej na cromaniackim forum. Pani przez telefon przesympatyczna i po usłyszeniu, że chodzi o 9 osób zapytała ile to rodzin? Mąż, że jedna. Pani się rozanieliła i tak od słowa do słowa po drodze spędzamy nad Balatonem trzy dni a mamy zaproszenie na dłużej. Zaskakuje mnie taka postawa ludzi wobec dużej rodziny, bo w Polsce cały czas musimy udowadniać, że stygmat patologii nam się nie należy i że naprawdę nie musimy dostawać niczego za darmo. Czasem wolimy nic nie otrzymywać nawet od ludzi życzliwych bo brać też trzeba umieć. A już od państwa to nie daj Boże! W każdym razie mając w tym roku do wyboru czy robimy płot czy jedziemy się moczyć, wybieramy moczenie! Najpierw różne obozy a potem ruszamy. Mam nadzieję w rocznicę ślubu na wino nad brzegiem Balatonu:)
Tu Asia na Słowacji na trampolinie. Nie wiem o co chodziło, czy oblepiona solankową wodą bardziej się elektryzowała, czy tak po prostu ma ale przez pewien czas jej włosy nie dały się uczesać. Polaków łatwo było poznać, jedyni zaludniali chłodniejsze (25 stopni!!!) baseny i usiłowali pływać. Reszta siedziała jak " muchy na gównie" w wodzie o temperaturze 35 i więcej stopni. Takie marnowanie wody! Dla dzieci infrastruktura świetna, w mniej popularnych termach brak tłoku i tylko słońce podstępne. Zapomnieliśmy filtrów a tam oni z nich chyba nie korzystają, bo nie tylko nie można było kupić ale nikt kompletnie się nie smarował. W końcu udało nam się zdobyć, z faktorem 6! Na to słoneczne szaleństwo. na szczęście przeżyliśmy:)))



6 komentarzy:

  1. No, zazdroszczę!!! Tej Słowacji i tak dalej. Mnie jakoś to wszystko przeraża, ceny, odległości (nie wiem, co bardziej), podróż...Ech, faktycznie czas planować wakacje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też się zawsze boję i myślę, że to niemożliwe. Pcha mnie wspomnienie nieustannego słońca, niewielkiej ilości ludzi i np,melona od którego pachniał cały nasz wielki samochód-stary, 18 letni, ale po badaniach profilaktycznych u solidnego mechanika. Przejął się na wiadomość, że chcemy z dziećmi jechać tak daleko i tak go naprawił, że działa idealnie do tej pory:) `OOdlegość to wyzwanie, dlatego nauczeni doświadczeniem jedziemy etapami.

    OdpowiedzUsuń
  3. A i jeszcze dzieci załatwiają to w modlitwie.tylko ci młodsi nie bardzo rozumieją, że to nie jutro;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. A ta Słowacja, to gdzie konkretnie?

    OdpowiedzUsuń
  5. Mogę napisać konkrety z fb męża( bo swojego nie posiadam). Velky Meder:)

    OdpowiedzUsuń