piątek, 27 lutego 2015

Planowanie :)

Za oknem od dwóch dni wisi iście angielska mgła, ale jest ciepło i już o szóstej jasno. Człowiekowi lżej wypełzać z ciepłego łóżeczka do obowiązków. Nade mną jak zwykle wiszą rzeczy, które odkładam na ostatnią chwilę. W ostatnich postach przemknął temat wakacji, odszukałam adres naszej słowackiej gospodyni dla Mamy z Dużego Domu i zaczęło się. No muszę trochę o tym napisać.

To powyżej to nasz tamtejszy dom. Mieliśmy go tylko dla siebie wraz z ogródkiem, gdzie dzieci uparcie zrywały jeszcze zielone brzoskwinie i winogrona:)


Byliśmy w Velkym Mederze, już na granicy z Węgrami. Skusił nas tamtejszy kompleks termalny, o tym za chwilę. Uwielbiam opracowywać trasę, oglądać mapy. Nie zgadzam się na żadne GPSy. Tym razem to był jednak błąd:))). Jechaliśmy tam naszym 9-cioosobowym Transporterem w 8 osób. Przed samym wyjazdem wpadłam w wir niemożności i mój mąż musiał jak zwykle mnie uspokajać, że wszystko będzie dobrze: nie napadną nas, nie zgubimy dzieci, jak nas oszukają to najwyżej wrócimy do domu i różne inne takie.... Od razu powiem, że najgorzej nam się jechało przez Polskę, fragment między Łodzią a Bielskiem. Okolice Częstochowy to tragedia. Korek już na rogatkach. Przy mojej skłonności do bocznych dróg był to moment, kiedy udało mi się po raz kolejny zwieść Ślubnego na jakieś poboczne objazdy. Wymyśliłam, że zamiast stać w korku objedziemy dookoła Częstochowę. pomysł acz świetny teoretycznie, w praktyce okazał się nie najlepszy. Był późny poranek, piękna pogoda i piękny fragment naszej Ojczyzny ale kompletny brak oznakowań. Bardzo dobrze pilotuję, ale tu trzeba było w końcu włączyć nawigację. Też zwariowała i proponowała nam przejazdy przez jakieś pola. Powrót na właściwą trasę trochę nam zajął. Dodajmy do tego siku, pić, jeść i przerwy na karmienie Piotrka a znajdzie się wyjaśnienie dlaczego w Bielsku byliśmy dopiero o 16.

 Do Mederu wyruszyliśmy po nocnych rozmowach Polaków-znajomi z Bielska- o 10  zamiast o 6. I to był błąd. Słowacka autostrada w kierunku Bratysławy przypomina patelnię i to mocno rozgrzaną. W Mederze długo szukaliśmy naszego domu,ja już myślałam, że nie ma po prostu takiego adresu. Telefon do gospodarzy i popilotowali nas:0 Nie należy zresztą używać u nich słowa "szukać" bo jest bardzo wulgarne, ale o tym dowiedzieliśmy się już po powrocie:))))).
Wzięłam stanowczo za dużo rzeczy. Widoczna na tym zdjęciu barierka służyła jako wieszak. Po 15 minutach ściągałam ciuszki suche na pieprz.
same mederskie termy jak dla nas zbyt zatłoczone. Rozpoczęliśmy zwiedzanie okolicznych, mniejszych. To był strzał w dziesiątkę, wystarczyło przejechać 15, 23 czy 32 kilometry i korzystać z term kameralnych, tańszych. Niektóre dla nastolatków były może zbyt nudne- brak zjeżdżalni, rur itp., ale te były z kolei świetne dla maluchów. Inne miały wszystkie atrakcje, tylko brakowało nam oczu by wszystkich pilnować. W Patience było z 12 basenów, 3 zjeżdżalnie i inne atrakcje a rodziców tylko dwoje:))) Po wielogodzinnych moczeniach się w wodzie nasze dzieci przypominały stado głodnych wilkołaków. Pożerali straszliwe ilości wszystkiego. Nasi gospodarze prowadzili letni bar, bardzo smacznie tam było i niedrogo. Musieliśmy tylko tam dotrzeć i następowało uspokojenie wzbierającej fali niezadowolenia.
 Pogoda była stała, jedzenie pyszne, zwłaszcza kiełbasa z pobliskiego mięsnego. Nie wiedziałam, że salami i podobne mogą występować w tylu wariacjach:). Jak patrzę na te zdjęcia to mam gotowość od razu jechać tam z powrotem.

To zdjęcie Piotrusia jest też zrobione w Mederze. Kiedy on tak urósł??????
Powyższy tekst przez denerwujące wklejanie zdjęć zajął mi godzinę, ale wcale mnie to nie złości. To godzina przypominania sobie zapachów, kolorów i radości dzieciaków. Jak miło było siedzieć w wodzie i nie myśleć o niczym:) Chcę jeszcze!
Planowanie idzie mi doskonale, bo nawet zaplanowany tytuł nijak nie przystaje do tekstu. Już to zmieniam.
Planować muszę i lubię. Po całym domu mam poprzyczepiane karteczki z datami i hasłami. Niestety giną albo ja sama po pewnym czasie ne wiem co autor miał na myśli. Są jeszcze moje terminarze, w których pracowicie, przy kawie systematyzuję co zrobić, na kiedy, pilne telefony itd. Co z tego jeśli zapominam tam zajrzeć? Karteczki przypominajki? Również dostają nóg. A to klej za słaby, małe rączki lub łapy kota, który uważa, że przygotowałam mu interesującą zabawę. No i telefon. Tylko denerwuje mnie wpisywanie, jego głupie, podobno intuicyjne menu (strzeż nas Panie od takiej intuicji) i to, że często go gdzieś zostawiam. Ale pracuję nad tym.
Sam proces planowania bardzo lubię. Faktycznie pozwala mi chwilę zastanowić się nad wyzwaniami danego dnia. Jestem wzrokowcem, więc wypisanie w punktach zadań bardzo mi pomaga. Ale największą frajdę sprawia mi wykreślanie poszczególnych punktów, wykonane.
I odnośnie planowania, dziś mam załadowany, zaplanowany dzień, ale nic z tego bo właśnie odebrałąm telefon z przedszkola, że Asia zagorączkowała. Żegnajcie plany, żegnaj dalszy ciągu posta....

1 komentarz:

  1. Przez to planowanie wakacyjne, to coraz trudniej wytrzymać do wiosny, a co dopiero do lata...Już już już

    OdpowiedzUsuń