piątek, 24 lipca 2015

Spisy

Zaczęłam robić spisy rzeczy do zabrania, załatwienia przed wyjazdem. Poległam. Chyba nie dam rady.
Jednocześnie usiłuję sprzątać , bo podczas naszej nieobecności przyjadą znajomi z Olsztyna.
Powinnam też zostawić jakieś jedzenie zostającym starszakom. Oni co prawda twierdzą, że dadzą sobie radę, ale ja się czuję jak wyrodna matka:)
Dodatkowe utrudnienie to przejęcie kuchni przez winnych obecnych na zdjęciach.

Dawno nie było takiego szaleństwa czereśniowego. Mam zamiar zrobić ciastka z czereśniami. W niedzielę wszak mój Ukochany ma urodziny. I muszę mu zrobić ciasto z bananami:)
A czereśnie trafiły do nas po znajomości prosto z drzewa. Do tej pory nie kupowaliśmy bo zazwyczaj cena zwala z nóg. Te były świeżutkie i pachnące i w przystępnej cenie plus gratis dla dzieci:)))).
No i mamy trochę wiśni.Józio jest zafascynowany drylowaniem przy pomocy pewnego urządzenia.

 I cukinia prosto z pola na cukinię ala matiasy. To kolejny przepis z wiadomego źródła:) Dodatkowo ma swoja historię u nas w domu. A mianowicie chłopcy regularnie ją wyżerają. Podążam na strych w poszukiwaniu słoików wypchanych cukinią, bo mamy gości, uroczysty obiad lub tak po prostu. A tam w słoikach tylko wiatr.


No i czarna porzeczka, na którą już nie miałam nadziei. Ale pan rolnik ją miał:) W przyszłym roku może będziemy mieli już własną. Tu mi się skojarzyło, że Jacuś wrócił z kaszubskich wojaży z 20 słoiczkami jagód. Pierwszy raz będziemy mieli jagody!
 Józio dryluje z wielkim zaangażowaniem.

Na wszystkie cudowne komentarze i maile odpowiem wieczorem, teraz roślinność wzywa:)))A raczej żywność.
Ukochany ma jeszcze dzisiaj po pracy przywieźć swoją mamę. Tata musi trochę odpocząć. Z mamą coraz gorzej, nie śpi w nocy i ucieka. Musimy być we dwójkę, bo z powodu braku płotu i dzieci ganiających na przestrzał przez dom jedna osoba musi pilnować nieustannie mamy. Do niedzieli wieczorem  tata ma szansę trochę przynajmniej odespać.

środa, 22 lipca 2015

Reisefieber

Czy można dostać gorączki podróżnej 10 dni przed wyjazdem? Mój przypadek wskazuje, że można. Główną trudnością jest jak się okazuje skupić na DZISIAJ nie na kiedyś.
I tak pewno będę trwała w tej gorączce aż do przyszłego czwartku i na urlop pojadę na środkach uspokajających:)
Ale po kolei...O ile to w ogóle możliwe:)))))
I tak właśnie od razu zacznę od końca.
Wczorajszej nocy ugryzł mnie najprawdopodobniej pająk, nie pierwszy raz niestety w życiu. Mam z nimi na pieńku. Mam może nie alergię ale zaostrzony odczyn na jad tych stworzeń i dzień spędziłam na rozważaniach czy umieram. Ręka nawet nie bardzo spuchnięta tylko twarda, gorąca i czerwona oraz boląca aż do kości. no i osłabiona w niej władza. Straszliwie wkurzające przeżycie, bo nic nie można zrobić. A bolała bardzo, bo posunęłam się do środków przeciwbólowych, które zasadniczo omijam szerokim łukiem, plus oczywiście smarowanie i leki przeciwalergiczne. Dziś jest już prawie dobrze, tylko taka słaba jest, ta moja ręka. Już nie myślę, że za chwilę umrę:)
W niedzielę były czwarte urodziny Apsiulewny. Nie lubię wspominać tego dnia, choć powinnam z wdzięcznością. Bo Joasia jest, żyje, świetnie się rozwija i czasami doprowadza do szału:)
A mogło być zupełnie inaczej.
Kierowani niebieskim natchnieniem pojawiliśmy się przedwcześnie w szpitalu, na umówienie się na cięcie. To było już moje trzecie cięcie cesarskie. Oczywiście bałam się, ale bardziej o siebie. Pod gabinetem ordynatora tłum, już kilka razy mieliśmy zrezygnować. W końcu ordynator dopadł nas i zaprowadził na usg i badanie. I znowu zniknął. Tam dzieci w domu, mąż się spóźnia do pracy... Wkroczyłam do gabinetu i oznajmiłam, że może przyjdziemy później, kiedy indziej...pan doktor spojrzał na mnie i oznajmił, że ja stąd już nigdzie nie pójdę. Przepływy są złe, łożysko właściwie nie funkcjonuje, dystrofia wewnątrzmaciczna i gdybyśmy może przyszli jutro to byłoby po dziecku. Ja nic nie rozumiałam, choć powinnam. Ukochany pędem po rzeczy i taka głupota. Jedyna rzecz, która miałam w głowie to to, czy zdąży się ze mną pożegnać.
Potem cięcie i 2 -kilogramowe maleństwo.
Pusta sala i czekanie.
Przychodzi lekarz pediatra i uspokaja, że Mała w dobrej formie. Jedyne zastrzeżenie to niedowaga.
Zasypiam, bo muszę się uruchomić jak najszybciej i pójść do mojego dziecka, muszę mieć siły. Rano nie mogę się doczekać, zrywam położną i wędruję z trudem jakieś kilometry korytarzy. Moje dziecko na mnie czeka. Miałam ją dostać. A tu puste łóżeczko. Położna z oiom-u:
-Nie mogę udzielic informacji, proszę porozmawiać z lekarzem.
Wiem co to znaczy, znowu te zimne palce trzymające za gardło. Nie wierzę, sprawdzam inne łóżeczka czy gdzieś jej nie odłożyli...
Wpuszczają mnie na salę reanimacyjną, leży bezwładne, bezsilne ciałko mojego maleństwa. Kręci się tam mnóstwo osób i ciągle dokładają jakieś rurki, wężyki. Zanim zdążyłam jej dotknąć ląduje w inkubatorze. Sepsa, nie wiadomo czy przeżyje, czy będzie jadła, czy będzie chodzić i mówić...Ale i tak jest nasza, kochana. Potem pamiętam tylko zimny plastik inkubatora i koronkę do miłosierdzia. Urodziła się w godzinę miłosierdzia, jej patronką od momentu , gdy było wiadomo, że to panna została Joanna Beretta Mola.
Po pierwszym tygodniu zniknęło zagrożenie życia, mały wojownik. Mogę ja wziąć na ręce i spróbować nakarmić. Nikt nie wierzy, żeby chciała ssać. Nade mną stoi jedna z położnych, bym nie zamęczyła dziecka-sama tak powiedziała. Ale nie takie numery z Joaśką. Jak się przytuliła, otworzyła gębusię- ona karmiona do tej pory rurką- natychmiast zaczęła ssać. I teraz mogłyśmy już tak spędzać całe godziny. Ja przysypiająca na fotelu na Oiomie a ona na mnie.
Po trzech tygodniach wypuścili nas do domu.
Pierwszy rok to nieustanne wizyty u lekarzy różnych specjalności: od neurologa, okulisty po onkologa. Najbardziej uspokajało mnie powtarzające się stwierdzenie. Specjalista brał historię choroby, czytał i patrzył na Asię, po czym pytał mało inteligentnie:
-To jest to dziecko, z tym rozpoznaniem?
To było cudowne, bo nie było po niej zupełnie widać przez co przeszła i co zapowiadano:)
Po roku stwierdziłam, że  nie będziemy bezsensownie obciążać budżetu Nfz, tylko po to by usłyszeć, że to niewiarygodne i nic się nie dzieje. Alleluja!
Ale nadal nie lubię wracać do tamtych chwil, do tej bezsilności i braku siły nawet na modlitwę. Taki to był lęk.


W niedzielę byliśmy u naszych harcerek na dniu odwiedzin,
 Jestem pełna podziwu. Same robiły sobie prycze, półki na rzeczy i ubikacje. Zresztą dosyć wymyślną. Jak ktoś lubi duże wysokości to coś dla niego. Do deski trzeba podskakiwać i przy załatwianiu czynności fizjologicznych nogi się majtają:)))

Tu z naszą jubilatką. A Zochna jest tam w ogóle najmłodsza i na wędrówce skręciła sobie nogę. Mamusia już pędziła coby dziecko ranne zabrać ze sobą do dom. Wszak został tylko tydzień. Dziewczę stawiło opór i z nogą w bandażu elastycznym pozostało.
Z okazji Asi urodzin i pragnienia harcerek , by na chwilę wrócić do cywilizacji pojechaliśmy do Bytowa na lody. Nigdy nie byłam w tym mieście. To też Kaszuby, ale położenie jak San Francisco czyli ulice strome, góra, dół:) Po drodze piękne widoki i kilka cudnych miejscowości wypoczynkowych, drewniane kościoły i chaty, no i deszcz.
Musieliśmy wracać , bo zaprosiliśmy miłych gości na urodziny Asi. Tym bardziej miłych, że na spokojnie możemy się z nimi zobaczyć raz w roku, właśnie w urodziny Asi. Jej mama chrzestna z małżonkiem.
Asia została zabarbiona( na swoje życzenie). Barbie syrenka. I ma jeszcze świecący ogon. No szaleństwo. Starzejemy się, bo jeszcze do niedawna nie było mowy o tym produkcie w naszym domu:)

Wczoraj zwiedzeni upałem w ciągu dnia zabraliśmy tatę z pracy i prosto nad jezioro.
 Jeszcze po drodze marudziliśmy jak to jest gorąco a w samochodzie brak klimatyzacji:)

Nad wodą należało rozpakować prowiant ( tu swieżutki bób od rolnika w rękach Asi, która mówi czule:boberek), nadmuchać kółka i tatuś musiał zmienić strój na plażowy. Ledwie to zrobił, pojawiły się chmury, ziąb i deszczyk. Zimno było patrzeć.

O woda tu już ołowiana od chmur, Piterkowi to jednak nie przeszkadzało. Zrobił się tylko uroczo czerwony jak po natarciu śniegiem:)))
A zdjęcia są lepsze bo mam aparat i uczę się :))) Jak powiedziała Marta:
-Koniec ze zdjęciami robionymi parapetem!

sobota, 18 lipca 2015

Nie będę marudzić:)

Jest cudowny, pachnący i rozśpiewany wieczór.
Dzieci nie mogą spać, bo ciągle coś odkrywają. A to gromady chrabąszczy majowych, a to małego pomidora na krzaczku, a to jeża:)

To ręce Hani, która koniecznie chciała go przytulić. Biedny jeż został poczęstowany kapustą i marchewką. Ale chyba stres nie pozwolił mu na delektowanie się poczęstunkiem. Jak tylko była okazja wywiał w krzaki:)
Dziś skończyłam z tematem festynu charytatywnego. Odwiozłam wyroby, trochę pomogłam przy przygotowaniach i wróciłam do domu. Po drodze nasz lepszy samochód zaczął dymić. Jechał, ale w korku i przy ruszaniu wyglądał jak maszyna parowa. Niestety to chyba turbosprężarka czyli w tłumaczeniu na moje nie można jeździć i kosztuje. Ach po co nam taki wypasiony silnik, nie można było mieć zwykłego, mulastego diesla? Ciekawe co my z tym teraz zrobimy?????
Pozostaje tylko się pomodlić, bo ściana:)
A to moja tfurczość;-)
Miało być znacznie więcej, ale juz nie dałam rady. Tu na dole były jeszcze wiosenne kolczyki:)
Ten bieżnik w psychodelicznym kolorze zamierzam przerobić na wielka serwetę dla nas, tylko kolor zmienię na beż  lub zieleń.
No i obowiązkowa żyrafa, tym razem w pozycji bocznej ustalonej;-)

Wczoraj po długiej przerwie, JAK SAMOCHÓD JESZCZE DZIAŁAŁ, byliśmy nad jeziorem. Jechaliśmy bocznymi drogami, które uwielbiam i zachwycałam się małymi różyczkami pnacymi się po płotach, malwami w przeogromnej ilości i wieloma kwiatami, których rozpoznać nie umiem a są cudne i lekko staroświeckie. Kaszuby są naprawdę piękne.
I mamy cudne kąpielisko gminne, z ratownikiem, zadbanym pomostem i brodzikiem dla dzieci. Jak ktoś chce to znajdzie tu cień, a nie ma aż tylu ludzi co nad morzem. Natomiast woda jest cudownej urody jak i okolica. Tylko dojazd taki bardziej hardcorowy. Oby nie spotkać samochodu z naprzeciwka , bo z jednej strony skarpa a z drugiej przepaść:))) I człowiek wysiada z samochodu i może od razu wskoczyć do wody bo i tak jest mokry z wrażenia:)
 Tu widać jak Józio testuje maskę do nurkowania, ale widać również czystość niezwykłą wody. Co prawda miała tylko 17,5 stopnia, ale nikomu to nie przeszkadzało.
Tu Piotrusia prace budowlane:) To bardzo zajęty młody człowiek.

 Józio z Jasiem w przerwie między wzajemnym chlapaniem się. I widoczna długa, piękna plaża.
I jeszcze raz czysta woda:)))

I tak nam dobrze, JAK SAMOCHÓD DZIAŁA.  ale zgodnie z tytułem nie marudzę przecież.
A teraz w końcu napisze trochę artykułów, może nawet do przodu, a co mi tam!

piątek, 17 lipca 2015

Monotematyczność

W tym tygodniu jestem zdecydowanie monotematyczna, a przynajmniej byłam.
Cały czas  pochłonięta wykazywaniem się w związku z  festynem charytatywnym, już kończę. Zostały mi do zrobienia oczy ptaszorom, nitki do obcięcia i tego typu drobiazgi. Pewno jeszcze trochę czasu na to potrzeba. Wieczorem mam nadzieje zaprezentować rezultaty.
Miałam szlachetny zamiar pojechać z dziećmi na wystawę "Nostalgia za parą" ale wygrały ślimaki:)
Bo ten tydzień upłynął pod znakiem hodowli ślimaków. Ja miałam w związku z tym sporo czasu:)))
Pogoda w kratkę a ślimaków dostatek. Małych rączek też. Ślimaki zostały zniewolone i obsypane dobrodziejstwami typu domek szklarniowy, liście kapusty i głaskanie...prawie ciągłe. Jednemu z winniczków tak się to spodobało, że zaczął składać jaja. Co 15 minut miałam komunikat o tym, że jaja zostały na nowo przeliczone i jest ich więcej. Bałam się co za monstra z nich się wyklują po takim traktowaniu:) Jednak winniczek całkiem głupi nie był i ku rozpaczy opiekunów pewnej nocy wywiał zabierając ze sobą potomstwo. Rozpacz była wielka. Wobec takich wydarzeń cóż to za nędzna atrakcja te ciuchcie?
Dorobiłam się kilku dodatkowych siwych włosów. Pojechałam do sąsiedniej dzielnicy, bo miałam tam coś załatwić. W tej dzielnicy jest park i niezły plac zabaw. Poszalejemy! No i poszaleliśmy, ale niekoniecznie tak jak sobie wyobrażałam. Był plac zabaw dla starszych, ze sprzętami do różnorodnych ćwiczeń i wspinaczek ,i osobno plac dla maluchów. I tu stwierdziłam, że nikt nie będzie zadowolony. Józio z Hanią nudzili się u maluchów a Asia z Piotrkiem u starszaków:) A zwłaszcza Jozia nie mogłam puścić samopas, bo jest, jakby to określić, zbyt odważny w swych poczynaniach:) A na dodatek pośrodku był staw z kaczkami i  ściągało ich tam. Herzklekot obowiązkowy, marzyłam o smyczach.
Jedyny pożytek to taki, że dookoła były stoliki do gry w szachy lub warcaby. Nasze dzieci grały lub grają w szachy a o warcabach zapomnieliśmy. Teraz przy pomocy jasnych i ciemnych kamyczków oswoiliśmy się z tą grą. Hani tak się spodobała, że ma zrobić wersję turystyczną na wyjazd:))))
No i zaczynam nowy monotemat: WYJAZD.
Dziś część pierwsza pt. Czego nie należy robić przed wyjazdem z gromadą dzieci.
Prawidłowa odpowiedź : przedwczesnych zakupów.
Już wyjaśniam. Odczekałam jakiś straszliwy obszar czasu i na dwa tygodnie przed ruszeniem( a było to wczoraj) postanowiłam, że mam prawo rozpocząć przygotowania.
Nie jest to do końca prawda, bo ze względu na strukturę finansowa naszej rodziny niektóre rzeczy kupowałam wczesniej już z myślą o wyjeździe. Zresztą wydawało się to słuszne, bo na raz wszystkiego nie damy rady załatwić. I jak było trochę luźniej to coś tam przygotowywałam. Tak było np. z mięsem do słoików:)
Podobnie było z butami do pływania. Bo trzeba nam 9 par. Kupiliśmy je chyba jeszcze w marcu. No i teraz coś mnie tknęło. Zaczęło się kolejne przymierzanie. No i klops.  Piotruś ma za małe, tak jak i Józio, i Hania. Jedziemy wymienić! A w sklepie sportowym tłum. I jeszcze te same buty, kosztujące w marcu 19, 99 teraz kosztują 39,99. Hmmm...To może jednak te przedwczesne zakupy nie są najgorsze???
Tak swoją drogą powoli widzę, że jeśli pojedziemy na Chorwację to będzie cud. Oczywiście lipiec oznacza wyjazdy dzieci, popsute samochody. W kiesie luzy i powietrze a potrzeba różnych rzeczy. Jako, że budżet ograniczony to jedzenie w większej części bierzemy ze sobą,a jeszcze lekarstwa, parasol plażowy. Z pledów na kamienistą plażę zrezygnowaliśmy, bierzemy harcerskie karimaty. Nagle odkrywam brak czapek przeciwsłonecznych, konieczność posiadania dobrych filtrów itp. To naprawdę będzie cud!
Wczoraj już stwierdziłam, że nigdzie nie jedziemy, nie damy rady. A z drugiej strony w domu ciągle jest coś do załatwienia, posprzątania, Ślubnego wzywają choćby na chwilę do pracy no i ta pogoda!!!
Buuuuuu!
Ciekawe co będę wypisywać dwa dni przed wyjazdem????
Ale przynajmniej dostałam prezent od aeljot:

 To piękny breloczek z moim inicjałem. Teraz już będzie wiadomo kto gubi ciągle klucze. Oczywiście, że nie ja:)
I piękna kartka:). Teraz tylko ramka i zawiśnie w pokoju wielbicielek sów:)))))
Bardzo dziękuję!

wtorek, 14 lipca 2015

Stopień zgłupienia

Asia schodzi z płaczem :
-Mamo, a oni mówią, że jestem bezkopytna!
-Józio, Hania proszę nie dokuczać siostrze!
-Dobrze, przepraszamy!
W tym momencie me najstarsze dziecko, z chichotem i dziwną miną:
-Mamo, ale ona jest bezkopytna! To chyba nie była obelga?
-Oj, bo mi już się wszystko myli......
I teraz nie wiem czy brnąć w roztargnienie czy w zaniki pamięci, bo broń Boże w zaniki szarych komórek.

niedziela, 12 lipca 2015

Etiuda z nitką w tle

Najpierw jest pomysł, szukanie, schemat złożony z kresek i kropek. Czasami nic nie widać, a czasem można od razu zobaczyć, że kryje się za nim coś pięknego.
Potem jest nitka i szydełko. Im cieńsze tym wszystko jest bardziej filigranowe, zwiewne, ale i bardziej pracochłonne. A im mniejszy drobiazg tym więcej pracy wymaga, bo wszystko musi być idealnie równe.
Wędrując powoli wzdłuż schematu , cofając się i licząc oczka, niteczki ,w wyobraźni oglądam już efekt tej pracy, która trwa. Czasem udaje mi się modlić za tych dla których jest przeznaczony robiony drobiazg. I niestety najczęściej nie jest taki jak sobie wymarzyłam, jak go przecież widziałam z zamkniętymi oczami.
Moje palce nie umieją uchwycić, przekazać nici tego doskonałego ułożenia z myśli, tej dokładności. Ale mogę spróbować jeszcze raz. I jeszcze raz błogosławić kogoś o kim właśnie myślę.

Przy robieniu tej zawieszki myślami byłam w Dużym Brązowym Domu, przy pewnej niezwykłej kobiecie, która ma siłę narażać się w słusznej sprawie. To tylko drobiażdżek, ale byłabym dumna gdyby zawisł na którymś dużobrązowym oknie:).
Kasiu, w podziękowaniu za spot, bo lubię słuchać, że dobrze wybrałam:)))))))


Dziś jeden z dni, kiedy nie wiem czy my na pewno mówić język polski;-)
Oto próbki:
-ślnić
-kordła
-erło
-Ziemnia
Na któryś z kolei mój protest, słaby już zresztą, Jacuś w obronie brata:
-Ale mówi się zieMNiak!

sobota, 11 lipca 2015

Bardzo ważne

Uwaga!
Dostałam zgłoszenie, że niestety komuś po próbie otwarcia zaprzyjaźnionego bloga otworzyła się płatna strona.
Teraz już sprawdziłam i otwierają się Twórcze inspiracje jak powinno być.
Chciałam tylko powiadomić, że na moim blogu nie powinny pojawiać się ŻADNE płatne reklamy. Ten blog nie służy zarabianiu!!! W razie czego proszę o powiadomienie.

piątek, 10 lipca 2015

Jednak ziemniaki

Dzisiaj zacznę bez wstępów:)
Oczywiście wszystko ma związek z moim ostatnim zajęciem czyli przygotowaniami do festynu charytatywnego. Dodatkowo okazało się, że festyn nie będzie otwarty dla wszystkich tylko dla zaproszonych, zimno mi się zrobiło brrr.
Wczoraj oprócz nieustannych pytań dzieci przeszkadzały mi zajęcia domowe. Bo przecież towarzystwo powinno zjeść obiad, niektórych trzeba przewinąć, innym podać coś do picia itd. To jest dobry trening  w wybieraniu tego co ważne, czym tak naprawdę powinnam zajmować się w ciągu dnia. W moim przypadku każda, nawet najszlachetniejsza działalność może być ucieczką i hodowaniem swojego ego. Tak więc mój wewnętrzny Sknerusik musiał spuścić nieco z tonu:)))
Jednym z zajęć, które mnie wczoraj pochłonęły było obieranie ziemniaków. A że ziemniaki młode to zaczęłam je ambitnie skrobać. Mam ręce zajęte, ale umysł swobodny i leci hen daleko. Jako, że ziemniaków jak zwykle do obrania było sporo poczułam wewnętrzny bunt. Przypomniała mi się moja przyjaciółka, która jakiś czas temu oznajmiła, że ona młode ziemniaki po prostu obiera. W związku z tym nasze, na obiad były trochę dziwne. Niektóre skrobane, inne obierane. i to z kancikiem:)
Tu znowu nieco pofrunęłam, bo przypomniałam sobie, że gdy ostatnio wypadał dyżur Marysi na obiad dostaliśmy młode ziemniaki w mundurkach. Tłumaczenie było następujące i różnorodne: że na biwakach tak się jada a w ogóle to tuż pod skórką jest mnóstwo witamin i szkoda je obierać:)
A potem cofnęłam się do czasów dawnych, kiedy moja babcia skrobała młode ziemniaki i opowiadała mi historie ze swojego dzieciństwa i młodości.
Podczas  wojny miała 18 lat i starszą dwa lata siostrę. Mieszkali na Wołyniu, w Równym. W 1941 roku po okupacji rosyjskiej zaczęła się niemiecka. Wybrały się z siostra na poszukiwanie chleba. Pod każdym ze znanych im sklepów były potężne kolejki. Ktoś rzucił hasło, że za rogiem w małej żydowskiej piekarni jest chleb. Pobiegły tam. I owszem kolejka znacznie mniejsza, ale chleba również nie ma. Stanęły i czekają. W tym momencie podjeżdża samochód i niemieccy żołnierze każą im wsiadać. Przerażone posłuchały. Zostały dowiezione do koszar. Pokazano im hałdę ziemniaków i kazano obierać. Problem polegał na tym, że obie jako panienki z dobrego domu nigdy tego nie robiły samodzielnie. Pomimo świetnej znajomości niemieckiego nie były w stanie wykrztusić ani słowa, tylko szlochały. Po dłuższym czasie zjawił się niemiecki oficer, ujrzał nieobrane ziemniaki i krzyżyki na ich szyjach. Dopiero wtedy wyjaśniło się nieporozumienie. Ustawiły się w kolejce tylko dla Żydów i dlatego zostały wzięte na roboty. Cudem po obraniu niewielkiego garnka ziemniaków dla oficerów zostały wypuszczone do domu. To były na szczęście początki niemieckiej okupacji,  albo trafiły tak dobrze. Oczywiście był to pomysł starszej z sióstr. Ta moja cioteczna babcia miała różne numery na swoim koncie i zawsze zwiodła mniej postrzeloną, młodszą. A to wyszła na spacer w ledwie sfastrygowanej sukience, bo już chciała się nią pochwalić. Sukienka w trakcie spaceru zaczęła się rozpadać. A to pod ostrzałem artyleryjski i przechodzącym frontem postanowiła odwiedzić swojego narzeczonego na drugim końcu miasta, siostra towarzyszyła jej jako przyzwoitka. I opluła mundur niemieckiego żołnierza, po czym wykorzystując jego zdumienie zwiała. I przeżyła.
Jak słuchałam o mojej ciotecznej babci to zawsze cieszyłam się, że nie odbiegam od mojej rodziny. Bo dzięki niezwykłemu wymieszaniu genów bycie narwaną odziedziczyłam po niej. Ale cicho....
A cała ta historia była mi opowiadana, bo zawierała smrodek dydaktyczny. Na moje refleksje typu:
-Nie znoszę obierać ziemniaków!
Babcia opowiadała co wyżej i dodawała:
-Ale nauczyć się musisz. Nigdy nie wiadomo kiedy ci się to przyda.
No i babcia miała rację:)
Ale dalej nie lubię.
W poniedziałek na obóz harcerski wyjechały Marysia i Zosia. Dzisiaj do Warszawy na praktyki pojechał Stasiu. W niedziele na Kaszuby wyjeżdża Jacek a w następną na farmę mleczną Jaś. Marta w pracy. Siłą rzeczy Asia zaczyna królować czytaj być bardzo niegrzeczna, ale i wielce wymowna. Nie ma rodzeństwa to ciągle gada do mamusi:)
-Ale mi nogi spufły!
-Jak to?
-Bo mi się grube zrobiły.- i tu nastąpiła prezentacja


A wieczorem do Marty:
-Nie dawaj mi krówek, bo mam dietę.
I po chwili zastanowienia:
-I na truskawki też, jak mama patrzy.

Ta kobieta za tydzień kończy cztery lata. Jak my ją okiełznamy?

I pochwalę się, nie wszystkim, ale ten produkt mogę już pokazać:) Trochę na lato nie pasuje, ale pogoda prawie listopadowa więc mi się skojarzyło.


Te zdjęcia są beznadziejne, ale ponieważ w konkursie na promowanie dzietności wygraliśmy voucher na sprzęt Agd ( jeszcze o tym napiszę) to będę miała aparat. Będzie lepiej.
Z pogodą mam nadzieję też:)

p.s Prawie bym zapomniała. Do północy dzisiaj można się jeszcze zgłaszać do aeljot po gazetki, które pomogą bardzo przeżyć do lepszej pogody:)
aeljot.blogspot.com

Tak szybciutko

Ziemniaczki jeszcze poczekają:)

Skończyłam kapelusik
 Modelką jest Asia:). Jedyny problem jaki mam to niechęć modelki do rozstania się z produktem. Jest głęboko przekonana, że to dla niej:)
 Te kolory na zdjęciach dobijaja mnie:)
Co do niespania. Wstałam przed 5 rano i zaczęłam jeden świetny wzór. Co prawda wstałam tak rano, żeby w spokoju napisać choć trochę, ale znowu pomieszałam priorytety. Nawet braciszek Cadfael czuje się zaniedbany:)))
To powyżej to wieczorny krajobraz za oknem. No i jak żyć???????? To jest lipiec jakby ktoś nie zauważył, najcieplejszy miesiąc w roku! No jak żyć?!

czwartek, 9 lipca 2015

O ziemniaku słów kilka

Zanim przejdę do meritum jak zwykle wstęp, który ma szansę rozrosnąć się niebezpiecznie.
W ostatnim tygodniu poczyniłam zaniedbania straszliwe w pisaniu i teraz cały czas nie wiem o czym pisać bo tyle tego jest:)
Wrócę do upalnego tygodnia, już za nim tęsknię:)) A u nas zimno, mokro i wietrznie, i niestety w prognozach nie ma ani słowa o poprawie pogody. Wczoraj rano mój miły dał znać z Krakowa, że ledwo żyje, taki upał. A u nas w  tym samym czasie zaciągniete chmurami niebo i wiatr co wywraca suszarki z praniem. Dookoła plac budowy, nieustannie jeżdżące ciężarówki i nie ma nawet jak się wybrać na spacer:(
Jednak w owym upale pojawiła się u nas TVP i nakręciła 3 minuty reportażu do programu " Między ziemią i niebem". Moje dzieci jak zwykle stanęły na wysokosci zadania i prawie doprowadziły do rozstroju nerwowego panów telewizyjnych:) Biedni, nieświadomi niczego ludzie. Wkroczyli w piątek, niemalże o świcie ( godzina 9.00) do jaskini lwa. Każde z moich dzieci ma swoje zdanie, wie lepiej i koniecznie musi to powiedzieć. Przy działającej kamerze nagle wyzwalają się w nich ukryte pokłady skromności i pokory, i puszczają innych przodem, a że czynią tak wszyscy naraz to zapada śmiertelna cisza. Pan operator już prawie darł włosy z głowy:). Te trzy minuty kręcili ponad godzinę. Na koniec nasze dzieci stwierdziły, że fajnie było. Ostatnio często się zastanawiam czy odpowiednio ich zaklasyfikowałam. Może to nie kosmici a potwory?????Takie żywiące się energią innych ludzi. To zresztą wyjaśniałoby skąd oni mają zawsze energie a ja rzadko kiedy....

I właśnie a propos tego. Dlaczego muszę spać? Przydałoby mi się niespanie. I to w dużej ilości.
Jestem pochłonięta TFURCZOŚCIĄ. Za punkt honoru postawiłam sobie wykazać się i zachwycić bywalców owego pikniku charytatywnego. Oczywiście również w ramach reklamy. Mają tam być różni dobrze sytuowani ludzie i może zechcą później coś jeszcze zamówić.
No sami widzicie:)

Dziś skończę kapelusik ( z którego nie jestem do końca zadowolona, bo już brak mi kolorów i zrobiłam w takich kolorach nie moich) i sowę , i mam zamiar dorobić ze trzy ptaszory. A jutro... Jutro będę robiła kolczyki i koronki czyli to co lubię najbardziej. Zwłaszcza łączenia z koralikami. Niestety to dość kosztowne hobby i dlatego zmieniam się w Sknerusa;-)
Dzisiaj jednakże tfurczość ;-) była przerywana nieustannie przez:
-Mamo, zobacz!
-Mamo widzisz?
-Mamuś no chodź!!!
Józio był zajety produkowaniem samolotów z papieru i ozdabianiem ich a po każdej postawionej kresce domagał się podziwu. Natomiast Asia kolorowała narysowane przez starszą siostrę wróżki i gadała sama do siebie, któren to objaw jest dość powszechny w naszym domu:)))
-A ta będzie jak taka słodka babulinka, jak mamusia.
Pozostawmy to bez komentarza.

O ziemniakach jak widać będzie wieczorem....

wtorek, 7 lipca 2015

Mieszane uczucia część 2

Braciszek Cadfael zachowuje się bardzo niegodnie. Bo cóż to jest, by osoba  stanu duchownego tak kusiła i wodziła po manowcach, tak wciągała do swego opactwa. A ja muszę się opierać bo huk roboty.
Mój Ukochany na służbowych wojażach, w Krakowie. I oba samochody nieczynne. W zeszłym tygodniu padł nasz 9-cio osobowy Transporter zwany Helmutem. Byłam naprawdę wdzięczna Panu Bogu za opiekę, bo zaczął lać się płyn hamulcowy. Stało się to podczas przeglądu, słabe miejsce akurat wtedy puściło. Widziałam w tym naprawdę Opatrzność, bo nie stało się to podczas jakiejś jazdy a jest to samochód, którym mamy jechać na Chorwację. Moja wybujała i zwyrodniała wyobraźnia od razu podsunęła mi obrazy braku hamulców na zjeździe pełnym zakrętów.
Został u mechanika. Niestety nasz specjalista jest zazwyczaj bardzo mocno obłożony robotą i naprawy u niego trwają. Tak było i tym razem. Mija tydzień i pojawiła się mglista nadzieja, że już za dwa dni być może....
Nie było to takie tragiczne, choć życie nam lekko utrudniło. Został nam 7-mio osobowy fiat zwany Ulką. Ukochany miał akurat urlop i nasze plany, by wyruszyć nad jezioro całą rodziną zostały mocno ograniczone:). Ale nie było źle. Do wczoraj.
Zdążyłam jeszcze odwieźć Marysię i Zosię na zbiórkę, na dworzec bo ruszyły na obóz harcerski. Lał deszcz a ja postanowiłam kupić sporą ilość truskawek i w te dżdże spowić dom słodkim zapachem konfitur. Prawie się udało. Nie zważając na strugi deszczu i kałuże na drodze do samochodu, wpakowałam doń 14 kg truskawek i 5 kg ogórków. No i koniec. Już nie ruszyłam.
Na to, to  się zbuntowałam. Mąż wyjeżdża, pełno różnych spraw a ja bez samochodu, uwięziona...I sporo walki kosztowało mnie niewchodzenie w szemranie. Nie do końca się udało. To jest ten moment w którym trudno mi dziękować za to co się dzieje i przyjmować, że to jest najlepsze.
I to są te moje mieszane uczucia. Nie cierpię samochodów i żyć bez nich nie mogę:)))))

Robię już kolejna porcję diabelskich ogórków. Źródło przepisu jak wspominałam to Radio Maryja i pewna siostra, której imienia nie znam. Te ogórki to jeden z nielicznych przepisów, których nie przerobiłam:) Bo są doskonałe. W tym roku zrobiłam ich już 10 kg a na półce stoja 3 nędzne słoiczki. Po prostu towarzystwo je wyżera i to jak!

1,5 kg ogórków myjemy i przekrawamy na pół. Zasypujemy na 12 godzin 4 łyżkami soli.
Po  12 godzinach odlewamy do garnka sok z ogórków a do nich wkrawamy 2 główki czosnku. Ząbki czosnku mają byc pokrojone na plasterki ( czosnek jest bardzo lepiący!).
Natomiast do soku dodajemy 1,5 szklanki octu, 2 szklanki wody, szklankę cukru, 8 łyżek oleju i 2 łyżki chilli. Zalewę gotujemy i gorącą zalewamy ogórki z czosnkiem. Po 48 godzinach pakujemy je do słoików, zalewamy zalewą i odstawiamy na półkę. Nie trzeba pasteryzować:). Niestety przez te 48 godzin bardzo dużo ogórków znika, bo już po 12 godzinach od zalania są pyszne. Tak więc z 1,5 kg ogórków wychodzi średnio jeden mały słoiczek. Aha, funkcjonują jako diabelskie bo są naprawdę ostre:).
Obecnie po raz kolejny jestem na etapie, kiedy puszczają sok:))))

Chwilowo porzuciłam narzutę, bo wczoraj zostałam poproszona o złożenie swoich kilku prac na kiermasz dobroczynny. No poczułam się wyróżniona, bo prosiła osoba o dużym smaku i wyrobieniu plastycznym. Prac gotowych oczywiście nie mam, więc muszę naprodukować. Na pierwszy ogień poszły ptaki.STĄD

Tak wygladają dwa, które zdążyłam zrobić dziś popołudniu. Cadfael siedź cicho!
Jaś z Jackiem bardzo mi pomogli, bo wzięli maluchy do ogródka i grali z nimi chyba w piłkę. Ran nie było, więc nie wnikałam.


Tylko się martwię czy są dostatecznie dobre, czy się spodobają. Mam zamiar dorobić jeszcze przynajmniej trzy w różnych wersjach kolorystycznych a co dalej to może jutro pokażę:)

Najpierw były upały a potem lunęło i  w ogródku wszystko rośnie i rośnie...Chwasty niestety też.
 To moje dynie:) pomiędzy nimi szczypiorek. a wszystko na grządce permakultowej:)

I lilia, która się rozwinęła a nie wierzyłam bo przyjechała do mnie aż z Lublina, w nie najlepszych warunkach i bliżej jej było do uschnięcia niż kwitnięcia.

Mieszane uczucia

Wpadłam po uszy. Karygodne zaniedbania w pisaniu czy to bloga czy artykułów są spowodowane przez pewnego zakonnika. Niestety tak całkiem nie mogę zrzucić na niego winy ponieważ jest postacią fikcyjną a nawet gdyby nie był to żył w głębokim średniowieczu:)
Muszę więc wziąć winę na siebie.
Na zaprzyjaźnionym blogu ujrzałam odnośnik do jeszcze innego bloga z książkami. Już nieraz tam bywałam, ale teraz zelektryzowało mnie już pierwsze zdanie. Momentalnie ujrzałam tę scenę w wyobraźni. Mówię o mamie Borejkowej, która pilnujac wnuków czytała przygody braciszka Cadfaela. Nie wiem jak to się dzieje ale czas kanikuły w moim przypadku to zawsze czas czytania kryminałów, albo sensacji, albo i thrillerów, których normalnie unikam. Takie zapotrzebowanie rośnie w organizmie pod wpływem promieni słonecznych.
Wracając do Cadfaela, to po przeczytaniu dawno, dawno temu u Musierowiczowej o Ellis Peters i jej bohaterze zapragnęłam oczywiście natychmiast się z nim zapoznać. Niestety w tamtych czasach znalazłam tylko jeden tom po polsku, reszta w oryginale. Jako, że za słabo władam tym językiem był wtedy dla mnie niedostępny:( Teraz został mi przypomniany a i dostępność polskich tomów jest satysfakcjonująca.
No i jak zaczęłam bywać w średniowieczu to zaginęłam. A chciałam przeczytać tylko jeden tom, żeby resztę ewentualnie wyróżnić zabraniem na urlop. Niestety wygląda na to, że urlop już się zaczał:)
Po  ostatnim poście uświadomiłam sobie, że  moje dzieci nie czytały jeszcze Durrella ( cóż za zaniedbanie) i rozpoczęłam poszukiwanie egzemplarzy a Zosia niecierpliwie czekała po zamówieniu, że ona pierwsza. No i nie znalazłam, znowu ktoś pożyczył i nie oddał:(  Już dwukrotnie musiałam dokupić dzieło. Będzie trzeba trzeci raz. Jedyny problem jest taki, że jak znam tę książkę rozpocznie się marudzenie o wyjazd do Grecji:). Ja sama po przeczytaniu po raz pierwszy byłam gotowa natychmiast ruszyć na Korfu, najlepiej na zawsze. I nic nie pomagały wewnętrzne tłumaczenia, że i ta wyspa zdążyła się zmienić od czasów młodości autora. Tęsknota w sercu pozostała i jeśli kiedyś będzie okazja to się nie zawaham:))))
No i patrząc na wstęp ( bo to dopiero wstęp) do posta to raczej teraz nie spiszę tego wszystkiego co sobie wypunktowałam na karteczce:) Bo mi czytelnicy pomrą:)
W poprzednia środę odwiozłam moją mamę na lotnisko i pofrunęła do mojej siostry, do Angli. Na razie na rok, a może i na dłużej.
Natomiast wczoraj, wyrywając mnie z opactwa zadzwonił z Pragi mój brat. Pracuje tam już od dwóch miesięcy, co weekend wracając do Gdańska do rodziny. Jak sam powiedział tak się życ nie da, więc pewno żona i dzieci przeprowadzą się do grodu nad Wełtawą. Tu proszę zwrócić uwagę na moje obeznanie geograficzne. Niby nic a jednak ! Nie muszę co zdanie używać nazwy miasta, bo znam inne określania. No moja inteligencja błyszczy;-)
ważniejsze jednak od mojej inteligencji są dziwy, które prawił o narodzie czeskim wyrastającym wszak ze Słowiańszczyzny jak i my. Podobno są kompletnie niezorganizowani i pozbawieni inicjatywy własnej. Jak to określił mój braciszek nic dziwnego, że w swej historii ciągle komuś podlegali. To co prawda uproszczenie, ale wiadomo o co chodzi:) Ale co najważniejsze mają bezrobocie na poziomie 1-2%. Jak oni to zrobili????


Hania:
-Dlaczego jedziemy z tatą na zakupy?- pytanie w sensie czy trzeba  kupić coś do czego są potrzebne np. buty o odpowiednim rozmiarze
-Żeby pomóc tatusiowi i z nim pogadać.
-Jak to? Z tatą nie da się poważnie pogadać!
-Jak nie? Tata jest bardzo poważnym człowiekiem.
-Tak??? To nie znałam go od tej strony!


No i o mieszanych uczuciach nic nie napisałam. Więc będzie dziś dalszy ciąg:))))

czwartek, 2 lipca 2015

Stracona okazja

Dzisiaj byliśmy rodzinnie w zoo. Ślubny ma urlop techniczny czyli na pozałatwianie różnych pilnych, nagromadzonych spraw. Ale udało nam się wykroić trochę czasu pomiędzy załatwianiem i urzędami.
Nasze zoo w ostatnich latach bardzo się rozrosło i wędrować można po nim godzinami, zwłaszcza w w towarzystwie nieletnich, dla których co krok czeka Ameryka do odkrycia.
Twierdzę, że jestem oczytana i znam się nieco na tym temacie. Do moich ulubionych w młodości lektur należały "Ogrody zoologiczne Europy"  i "Fizjologia ssaków" a w wieku poważniejszym książki Durrella, łowcy i wielbiciela wszystkiego co się rusza. Dodatkowo powodują salwy śmiechu, takiego nie do opanowania. Polecam na wakacje! Gerald Durrell! Bo jego starszy brat pisał rzeczy mniej śmieszne:))) Niemniej, kiedy juz udowodniłam mój profesjonalizm( choć  z przerażeniem stwierdzam, że w miarę upływu lat dziecinnieję) w tej dziedzinie mogę sie przyznać, że z dziećmi również odkrywałam NOWE.
Czy ktoś na przykład wie co jedzą kangury? No roślinki... Czy aby na pewno, może robaczki?A jak roślinki to jakie ?? Ano twarde, żeby sobie spiłować siekacze.
Albo ile ryb mieści worek pelikana? Ile ryb to nie wiemy, ale 12 litrów. A ile to jest? No zgrzewka mleka. I tu było słychać szum twardych dysków umieszczonych w główkach mego potomstwa. I w końcu zrozumienie w oczach, przeliczyli to w  wyobraźni. Mamuś, to dużo!
I nigdy nie widziałam w naszym zoo starych narzędzi rolniczych a dziś i owszem. Stoją w centrum... Dopiero pytania dzieci pozwoliły mi zwrócić na nie uwagę. I musieliśmy wszystko wypróbować. I teraz już  rozumiem jaka jest różnica między radłem a pługiem jednoskibowym:)
A wiecie, że są szczekające antylopy?
Te pięć godzin to był czas intensywnej pracy umysłowej i zachwytu nad tym jak dzieci postrzegają świat. Dorośli jednak coś tracą dorastając.
Już pod sam koniec wędrówki przegapiłam okazję na wzbogacenie. Byłoby w sam raz na wakacje;-)
Podziwialiśmy żubry, po czym ruszyliśmy dalej. Za ich terenem stał jeszcze piękny pomnik/rzeźba wspaniałego samca, z piękną grzywą, bujnym ogonem i wyraźnym przyrodzeniem. Józio najpierw zapragnął wdrapać się na tego króla puszczy, po naszym zakazie zaczął uważnie oglądać eksponat. W pewnej chwili chwycił żubra za przyrodzenie i gromko oznajmił:
-Mleczko! Tu leci mleczko! Mleczko!
Usiłując się nie roześmiać nie byłam w stanie wyjaśnić na poczekaniu synkowi różnic w trzeciorzędowych cechach płciowych. Natomiast  nasz syn osiągnął niewątpliwy sukces zwabiając tłumek w pobliże rzeźby i rozbawiając co niektórych serdecznie. I wystarczyłby kapelusz na drobne datki....Zamiast tego zgarnęliśmy naszego odkrywcę , bojąc się co jeszcze odkryje.