piątek, 10 kwietnia 2015

Ojciec przy porodzie

Nie pytajcie jakimi ścieżkami zawędrowałam w te akurat rejony. Może to artykuły o polityce prorodzinnej, może wiosna i to, że zbliżają się urodziny naszej najstarszej latorośli, nie wiem.
Mam chwilę czasu po oddaniu krwi . Marta, która jest chora zobaczyła piękną pogodę, słońce i postanowiła wybrać się do sklepu, bo poczuła się zdecydowanie lepiej. Wzięła ze sobą Piterka więc mogę poświęcić się ulubionej rozrywce:)
 Właśnie czytałam artykuł o tym, że jednak Polska ma jeden z najniższych wskaźników jeśli chodzi o "dzieciatość" i jak na razie nie ma boomu urodzeniowego na jaki liczył rząd po wprowadzeniu rocznego macierzyńskiego. Otwarcie już przyznają media mainstreamowe, że czekają nas straszliwe problemy z emeryturami, szkołami, usługami itd. Podobno od nowego roku ma być wprowadzona roczna pensja dla matek rodzących dzieci. Z jednej strony pomyślałam sobie smutno, że my nieraz zmagając się z różnymi przeciwnościami nie mieliśmy takiego wsparcia. A z drugiej strony ucieszyłam się bo może choć niektórym będzie łatwiej. I może zmieni się też społeczna ocena wielodzietności. Na razie niestety dla większości rodzina wielodzietna to patologiczna, roszczeniowa. Nawet w ankiecie Caritasu, którą kiedyś oglądałam był punkt:
Patologie w rodzinie: alkoholizm, samotny rodzic, inne np. wielodzietność:)))))
Teraz mogę się już z tego śmiać ale wtedy bardzo bolało.
Ja tam sobie jednak myślę, że w tym przyjmowaniu dzieci nie tylko o pieniądze chodzi. Prawda jest taka, że boimy się utracić kontrolę nad naszym życiem, nad naszymi dziećmi. A my musimy nad wszystkim panować. Wielodzietność z tego oswabadza.  Jedni się boją tej wolności, inni jej nie chcą. Dopóki gdzieś w naszych głowach i sercach nie nastąpi zmiana nie będzie większej dzietności w Polsce. To moja teoria:)

Ale jak zwykle chciałam o czym innym.
Chciałam napisać o obecności ojca przy porodzie. Tu muszę się cofnąć do czasów jeszcze panieńskich i spotkania z prof. Włodzimierzem Fijałkowskim. Byłam zafascynowana jak można patrzeć na kobietę, na dziecko w łonie matki. Na medycynę szłam już z myślą, że położnictwo albo nic.
Potem byłam w Łodzi i oglądałam pierwsze w Polsce sale do porodów rodzinnych a potem pan profesor zabrał mnie na spotkanie z położną, która odbierała porody w domu. To był kosmos.
Wróciłam na gdańską uczelnię i do dodatkowych dyżurów, na które chodziłam na salę porodową, bo chciałam wiedzieć i umieć więcej i zjechałam z chmurki pod ziemię. Naiwnie podzieliłam się zachwytami z lekarzami najlepszego ponoć oddziału w Trójmieście  i z ich ripost zrozumiałam, że to się im nie mieści w głowie. Ojciec  przy porodzie, pacjentka najważniejsza? Pacjentka czuje i chce być uczestnikiem? Przecież chodzi tylko o to, żeby był spokój i było szybko.
21 lat temu, gdy byłam jeszcze studentką miała się urodzić nasza pierworodna. Teraz dopiero widzę, że nie bardzo pytałam mojego Ślubnego co on uważa o swojej obecności przy porodzie. Dla mnie to było oczywiste. Szukaliśmy, a raczej wtedy to ja szukałam możliwości porodu w domu. W gdańskich  szpitalach nie słyszano jeszcze o porodach z ojcem.
Jako, że z tych dodatkowych dyżurów znałam właściwie wszystkich lekarzy rozmawiałam też z nimi o możliwości porodu w domu. To w ogóle wywoływało przerażenie na ich, co charakterystyczne w większości męskich twarzach. Po drodze przez znajomych poznałam położną, która odbierała w Gdańsku porody domowe. Niestety w terminie naszego porodu nie było jej w kraju. Ona podrzuciła mi jednak do przeczytania książkę Ireny Chołuj "Poród w domu". Mała książeczka ze wspomnieniami z kilkunastu porodów domowych. Efekt łaał:)
Byłam jak zaczarowana. W tym czasie jeden z adiunktów chcąc odwieść mnie od pomysłu porodu domowego obiecał wprowadzić mojego męża na salę porodową i położyć mi na chwilę dziecko na brzuchu(!). Nie mogliśmy rodzić w domu to dobre i to.
Poród odbył się w asyście mojego męża, przebranego za studenta medycyny (!), przytuliłam małą Martusię i zabrano nam ją na trzy godziny. Potem zrobiliśmy małą rewolucję wychodząc do domu na własne żądanie. Było warto.
Najważniejsze jednak, że pomimo wszystkich życzliwych ostrzeżeń jak to mój mąż będąc przy porodzie dostanie oziębłości płciowej- tak, tak, mówiono mi to zupełnie poważnie,  że zemdleje, nie będzie chciał więcej dzieci, nic takiego się nie wydarzyło. O oziębłości płciowej raczej nie ma mowy ( dowód: 10 dzieci:))), inne dowody też mam ale są moje;-D) a usłyszałam potem od niego:
1. że to było bardzo ważne, bo choć się czuł strasznie nie mogąc mi pomóc to chciał w tym uczestniczyć tak jak uczestniczył w poczęciu
2. to początek jego relacji z dzieckiem
3. zaczął inaczej patrzeć na swoją mamę, docenił jej trud.
Wiele razy przy rozmowach wstępnych z rodzącymi opowiadał o swoim doświadczeniu jako ojca, o tym trudzie bycia na drugim planie i dodawał odwagi młodym tatusiom.
Dla mnie z kolei nie istnieje to, że nie mógł mi pomóc. Fakt, nie mógł zabrać skurczów i tego wysiłku ale czułam się kochana i chroniona, byłam z najbliższą mi osobą.
Przy kolejnych porodach jego obecność była już oczywista:))) również dla niego.


7 komentarzy:

  1. Mój małż też był przy porodach wszystkich moich dzieci. Dla niego było to bardziej oczywiste niż dla mnie :-) I za to wielkie dzięki dla niego. U nas też szóstka dzieci jest dowodem na to, że wspólny poród nie odstrasza od chęci posiadania kolejnych potomków. Gdyby nie mój wiek, to pewnie mielibyśmy ich jeszcze kilkoro :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście chodzi o nasze dzieci :-) Ale nauczyłam się mówić moje, kiedy wypowiadam się w swoim imieniu.

      Usuń
  2. My też rodzimy razem :) Piękna sprawa. Nawet jeśli boli tylko mnie (chociaż zdarzało mi się męża ugryźć z bólu i podrapać, więc też miał swój udział w cierpieniach ^^), to przynajmniej mam się o kogo oprzeć i przytulić w trudnych chwilach. No i cieszyć się z narodzin też lepiej we dwójkę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 21 lat temu też rodziłam swoją pierwszą córkę w Colchester. Tam obecność tatusia była absolutnie normalna. Pamiętam, jak robiłam plan porodu i zażyczyłam sobie bujanego fotela...:) A co, jak szaleć, to szaleć!

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój tata 32 lata temu też się przebierał, czy o jakies praktyki w szpitalu wystarał, żeby być przy moich narodzinach ;-) I tez mam na imię Marta ;-) Czasy się zmieniają, mentalność ludzka chyba najwolniej...Mój mąż był ze mną przy narodzinach martwego synka, chciał. Kolejne dwie miałam cesarki, więc nie mógł, jeszcze nie w Polsce. Tylko na serialach widzę, że też się da przy glowie za rękę trzymać.
    A z wielodzietnością strzał w dziesiątkę - dla mnie powiększenie rodziny równoznaczne jest z utratą kontroli, najpierw nad swoim ciałem w ciąży, przebiegiem porodu, potem jako takim porządkiem w domu, organizacją czasu, zdrowiem. To jest bardzo trudny temat :(

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja to sobie nie wyobrażam, że mógłbm nie być przy porodzie. Nie zobaczyć od razu swoich dzieci, nie być z nimi od pierwszego momentu.
    A najpierw nie być przy Żonie... chociaż i w szpitalu i w domu nie pomagałem za wiele, to mówiła, że wystarczyło to co robiłem, oraz że byłem z nią i powiedziałem parę słów ;).

    OdpowiedzUsuń
  6. Ach....porody to temat rzeka. Najcudowniej pamiętam ten drugi,bardzo domowy,przez który nie pozwoliliśmy Wam się wyspać...kiedy to mój mąż sam odbierał poród,mając Ciebie w telefonie :-D Podziękowań za takie wsparcie nigdy nie za wiele. Dziękuję :-D

    OdpowiedzUsuń